O mnie Lista
maratonów
Siedem
kontynentów
Marathon
Majors
Stolice
europejskie
Galerie
i relacje
Robert Celiński - relacje z maratonów Robert Celiński - moje maratony

Po powrocie z Amsterdamu miałem jedynie półtora tygodnia na przygotowanie się maratonu, czyli czasu nie było praktycznie w ogóle. W sobotę pobiłem swój rekord na 10 km (38:06) na zawodach w Lesie Kabackim. Kolejne dni wspominam jako straszną męczarnię. Przeszedłem na 3-dniową dietę białkową, trenowałem totalnie wyczerpany w środku nocy, bo obowiązki w pracy powodowały, że do domu wracałem o 11. Jak wysiadałem z autobusu, zastanawiałem się, czy uda mi się dojść 800 metrów do domu. Po powrocie zrzucałem z siebie garnitur, skórzane buty firmy X zamieniałem na biegowe Mizuno i wychodziłem na trening. Byłem strasznie ociężały z powodu braku węglowodanów, ale wiedziałem, że ta męka zaprocentuje w trakcie maratonu. W sobotę zrobiłem sobie ostatni, 10-kilometrowy trening na stadionie Agrykoli. Okazją ku temu był mecz drużyny mojego brata - Legii z Agrykolą. Marek wypadł nieźle, prawie strzelił gola, ale mecz skończył się wynikiem 0:0. Można powiedzieć, że mój sprawdzian też wyszedł na 0:0. Ambicja nie pokonała możliwości organizmu i vice versa. Wskazania pulsometru (4:09/km, tętno 173) sugerowały, że jeżeli złamię 3 godziny, to "na styk". To była ostatnia okazja w tym roku, żeby tego dokonać. Nie dość, że byłaby to ogromna satysfakcja przed długą biegową zimą, to dodatkową motywacją był styczniowy zakład z moim bratem o półlitrową butelkę wódki żołądkowej gorzkiej. Sam trunek może tak nie motywował, ale chciałem wszystkim udowodnić, że jeżeli postawię sobie trudny do osiągnięcia cel, to uda mi się go zrealizować.

Do Dublina wyleciałem w niedzielę z Fabianem i Agnieszką. Samolot był pełen polskich pracowników, którzy szukali lepszego życia w Irlandii. To był okres wzmożonych wyjazdów do pracy na Wyspach po otwarciu granic Unii Europejskiej. Należeliśmy do bardzo wąskiej grupy turystów na pokładzie, wśród której zauważyłem siedzących blisko mnie maratończyków (biegacza poznaje się przede wszystkich po butach i zegarku). Przegadaliśmy blisko godzinę, jakbyśmy się znali wiele lat. To niesamowite, jak szybko znajduje się wspólny język z innym biegaczem, ile tematów można poruszyć w trakcie rozmowy.

Na lotnisku w Dublinie załatwiliśmy sobie nocleg i wynajęliśmy samochód - czerwonego Nissana Almerę. Miałem nas zawieźć do centrum Dublina, a stanowiło to nie lada wyzwanie - jeszcze nigdy nie prowadziłem samochodu, który ma kierownicę po prawej stronie. Ciężko się przyzwyczaić do tego, że po lewej stronie od mojej głowy jest jeszcze całkiem spory kawałek auta, na czym często cierpiały lewe koła, którymi najeżdżałem na krawężnik. Udało mi się nawet zrobić pokaźną szramę w przedniej oponie - na szczęście nie pękła. Lewe lusterko też przytarliśmy, choć nie pamiętam dokładnie kiedy. Sprawa wyszła dopiero, gdy oddawaliśmy samochód - na szczęście byliśmy ubezpieczeni. Do tego dochodziły jeszcze problemy ze zmianą biegów lewą ręką, permanentne włączanie wycieraczek, zamiast kierunkowskazu, no i oczywiście wszystkie komplikacje, związane z ruchem lewostronnym - skręt w prawo stanowił nie lada wyzwanie. Pierwszym skrzyżowaniem na lotnisku było rondo, ale na szczęście udało mi się nie pojechać pod prąd.

Po małych komplikacjach udało się nam dojechać na Marathon Expo, gdzie odebrałem numer i kupiłem sobie koszulkę. Potem były jeszcze problemy z dotarciem do hotelu - krążyliśmy chyba z pół godziny, gdy w pewnym momencie przez przypadek "na czuja" skręciłem w lewo i znaleźliśmy się na ulicy, której szukaliśmy. Nasz hotel był przy Waterloo Street, trochę na południe od Grand Canal. Pod wieczór zrobiliśmy sobie jeszcze krótki spacer po mieście i o przyzwoitej godzinie położyłem się spać.

Maraton w Dublinie miał być moim najważniejszym startem w życiu, ale niestety nie dopilnowałem pewnych istotnych szczegółów. Przede wszystkim, nie sprawdziłem lokalnego czasu. W niedzielę 30 października nastąpiła w Polsce zmiana godziny. Z moich informacji wynikało, że taka zmiana miała miejsce także na Wyspach, ale nie sprawdziłem czasu lokalnego po przylocie i opierałem się na informacji z mojego zegarka. Wstałem na 3 godziny przed maratonem, żeby zjeść odpowiednio wczesne śniadanie i postanowiłem się upewnić, która jest godzina (gdyby nie było zmiany czasu miałbym spory kłopot, bo do startu pozostawałyby 2 godziny). Włączyłem radio i okazało się, że było po piątej - cztery godziny do maratonu. Jak to możliwe? W Irlandii przestawia się czas na zimowy, a dodatkowo, Wyspy i Portugalia należą do innej strefy czasowej niż reszta Europy. Podobno głupi ma szczęście - dobrze, że lecieliśmy na zachód, a nie na wschód.

Dzięki szczęśliwej zmianie czasu zjadłem bardzo wczesne śniadanie i mogłem koncentrować się przed startem. Z hotelu wyszedłem odpowiednio wcześnie. Drogę na start miałem już opracowaną poprzedniego dnia. Zaczął padać deszcz, więc schowałem się pod jakimś dachem, spokojnie przebrałem, nasmarowałem Ben-Gayem i trochę rozgrzałem. Cały czas lało, a nieubłaganie zbliżał się czas, kiedy trzeba było oddać torbę z ciuchami i ustawić się na starcie. W tym czasie zdążyłem już zmoknąć, po drodze schowałem się w bramie, w której czekały dziesiątki maratończyków. Ścisk był porządny, niektórzy próbowali się rozgrzewać, ale nie było to łatwe. Co chwila ktoś uciekał z bramy na podwórko, żeby załatwić potrzeby fizjologiczne - tutejsi lokatorzy mogli nie być zachwyceni obecnością maratończyków. W końcu trzeba było opuścić tę poczekalnię - sprytnie przepchnąłem się w stronę początku stawki (mimo blisko 10 tysięcy biegaczy nie było stref) i mokłem w oczekiwaniu na upragniony start. Było chłodno - około 12 stopni - idealnie do biegania, ale nie do czekania. W końcu usłyszałem wystrzał. Musiałem chwilę poczekać, aż moja grupa ruszy, a linię startu minąłem po 38 sekundach. Nie byłem ustawiony tak, jak chciałem, bo na pierwszym kilometrze wyprzedzałem biegaczy, którzy wyglądali na totalnych amatorów.

Na początku biegu wyszedł kolejny problem, którego nie przewidziałem. Na stronie internetowej maratonu była informacja, że trasa jest oznakowana zarówno w milach, jak i w kilometrach. Niestety, złapałem międzyczasy na dwóch pierwszych milach, ale "moich" oznaczeń próżno było szukać (później okazało się, że oznakowanie jest co 5 km). Denerwowałem się, czy trzymam odpowiednie tempo - zacząłem przeliczać docelowy czas 4:15 / km na mile, ale niestety nie szło mi najlepiej. W końcu spytałem o to biegacza obok mnie. "Na 3 godziny 6:52 na milę" - padła odpowiedź. Na początku miałem tempo 10 sekund szybsze, więc trochę się uspokoiłem. Chłopak, który udzielił mi tej odpowiedzi biegł razem ze mną, nawet przez moment wyprzedzał mnie o kilkadziesiąt metrów, dopiero po półmetku pokazałem mu plecy.

Na początku trasa zawracała wokół dużego kampusu Trinity College - mieliśmy go jeszcze raz obiegać na ostatniej mili. Kolegium Świętej Trójcy to XVI-wieczny uniwersytet, obecnie liczący 8000 studentów, przez wieki dostępny jedynie dla protestantów. Pobiegliśmy na północ, trasa prowadziła niedaleko centrum, by potem przechodzić w przedmieścia pełne niskich, ceglastych szeregowców, charakterystycznych dla Wysp. Następnie wbiegliśmy do ogromnego Phoenix Park (710 ha - jeden z największych ogrodzonych parków świata, znajduje się tam między innymi dublińskie zoo). Pagórkowata trasa na piątej mili osiągnęła tam najwyższy punkt. W parku zaczepił mnie Polak, którego wyprzedzałem. Dobrze było mieć moją koszulkę z flagą Polski, dzięki temu byłem rozpoznawalny na trasie i mogłem zamienić parę słów z rodakiem.

Walka w strugach deszczu

W parku powoli przesuwałem się do przodu w stawce. Później starałem się trzymać kolejnych grup, które jednak powoli słabły, więc przyspieszałem i dołączałem do kolejnych biegaczy. Na 11. mili mieli na mnie czekać Fabian z Agnieszką, niestety, jakoś nie mogli sobie poradzić ze znalezieniem trasy i spotkaliśmy się dopiero na mecie. Kolejne piątki zaliczałem w zakładanym czasie poniżej 21 minut, drobne różnice w międzyczasach wynikały ze zmiennego profilu trasy. Półmetek po 13. mili przebiegłem w czasie netto 1:28:29 - to była dobra zaliczka przed drugą połówką. W okolicach półmetka dołączył do mnie jeden zawodnik i razem wyprzedzaliśmy kolejnych biegaczy. Pracowaliśmy dla siebie, żeby eliminować opory powietrza i trochę osłaniać się od irlandzkiego wiatru (a na Wyspach wieje porządnie). Dwa razy niechcący lekko się trąciliśmy - facet zwrócił mi nawet uwagę, żebym nie biegł tak blisko. Dotarliśmy tak do 20. mili, skąd było z górki, więc jeszcze nie odczuwałem dużego zmęczenia. W trakcie biegu przestało mocno padać, ale w powietrzu panowała duża wilgoć i wiał silny wiatr. Moje spodenki były już na początku totalnie przemoczone i bardzo źle odbiło się to na moich pachwinach - strasznie je sobie poobcierałem. Czułem ból, jednak nie ograniczał on w żaden sposób mojego tempa. Po prostu - zacisnąłem zęby i biegłem dalej. Na 22. mili odczuwałem już lekkie zmęczenie, ale starałem się utrzymywać tempo. Później było jeszcze gorzej - zaczął się kryzys, starałem się wykrzesać z siebie ostatnie pokłady energii i czułem, że biegnę już tylko siłą woli. Odcinek od 23. do 25. mili wspominam, jako ciężką walkę. 7:08 na milę - zwolniłem, ale wierzyłem, że się uda, złamię 3 godziny czasem netto i brutto. Przeszkodzić mógł mi tylko jakiś totalny dół, zasłabnięcie na ostatnich kilometrach. Cały czas wyprzedzałem, od półmetka pamiętam tylko jednego zawodnika, który mnie minął. Mój wielomilowy partner został w końcu z tyłu.

Słyszę głos z megafonu, patrzę w lewo na skrzyżowaniu - widzę metę!. Przebiegłem 25 mil, przede mną już tylko okrążeniu wokół Trinity College. Skręcając w lewo nie biegnę drogą, tylko ścinam maksymalnie zakręt po chodniku, nie bacząc na hydrant, płotek i czy przypadkiem za chwilę na kogoś nie wpadnę. W tym miejscu nie mam się niestety czym chwalić - ścinanie zakrętów na biegach ulicznych to bardzo brzydki zwyczaj, który irytuje zawodników biegnących uczciwie trasą. Nieważne, że wielu innych zawodników przed tobą ścina. Minęło trochę czasu, zanim nauczyłem się takiej etyki biegowej. W Dublinie prawie staranowałem przez to fotografa, który ustawił się tuż za zakrętem. Uskoczył w ostatniej chwili, gdyby tego nie zrobił, byłaby niezła kraksa.

Biegnę długą prostą. Napieram, ile sił w nogach. Dalej zawracam łukiem, zbliżając się do miejsca, skąd startowałem niecałe 3 godziny temu. Słyszę głos Fabiana z tłumu "Szakil - poniżej trzech!". Był dość przejęty, bo zamiast mnie, sfilmował chodnik. Słychać było tylko komentarz, zawierający nutkę zdziwienia: "Może mu się udać". Fabian był ze mną na kilku maratonach, na których zawsze osiągałem wynik gorszy od zapowiadanego. Agnieszka zrobiła mi zdjęcie - widać, że biegłem ostatkiem sił, miałem napięty każdy mięsień.

Ostatni kilometr, przed Trinity College

Jeszcze jedna długa prosta, przebiegam przez linię startu, widać już skrzyżowanie. Skręcam w prawo i jest upragniony widok: meta i zegar, który wyświetla czas 2:58 z hakiem. Co za uczucie! Nie mam już siły, żeby jeszcze walczyć na ostatnich metrach. Dobiegam - 2:58:21 netto, 2:58:59 brutto - co za radość!

3 godziny połamane!

Na mecie odebrałem medal, pozowałem dumnie do zdjęcia. Po chwili zobaczyłem mojego towarzysza wielomilowej walki. Przybiliśmy "piątkę", mając trudności z utrzymaniem równowagi. On też złamał 3 godziny, jednak na ostatnich milach trochę do mnie stracił. Poszedłem na masaż i praktycznie nie musiałem w ogóle czekać. W końcu przybiegłem na 174. miejscu. Maraton ukończyło 8 tysięcy biegaczy - później kolejki do masażu były bardzo długie. Obejrzałem swoje nogi - płynęły po nich strużki różowego płynu - krwi, zmieszanej z wodą i potem. Widok po podwinięciu spodenek był jeszcze gorszy - wysoka cena za wielkie osiągnięcie. Przy wychodzeniu ze strefy dla biegaczy spotkałem Polaka, z którym rozmawiałem na trasie - był zadowolony z biegu. Dumnym krokiem poszedłem w kierunku miejsca, gdzie umówiłem się ze znajomymi. Zdałem relację z biegu, zrobili mi sesję zdjęciową. Do hotelu wróciliśmy na piechotę tą samą drogą, którą przyszedłem rano na start. Teraz ten odcinek wydawał mi się znacznie dłuższy. Wszedłem pod prysznic, zacząłem się mydlić i znowu poczułem straszny ból - pachwiny były zmasakrowane. Przez kolejne dni chodziłem jak kaczka, co było wtedy poprawne politycznie (niedługo wcześniej na prezydenta Polski został wybrany Lech Kaczyński).

Udało się!

Za ukończenie maratonu dostałem koszulkę Adidasa z napisem na plecach "Downstairs backwars - it's what happens after marathons" (żeby ludzie nie dziwili się, widząc maratończyka schodzącego po schodach tyłem). Faktycznie, największe zakwasy po maratonach odczuwa się przeważnie w udach. Wynika to z ekscentrycznej pracy mięśni (amortyzacji zderzenia opadającej nogi z asfaltem). Te same grupy mięśni są mocno eksploatowane w czasie schodzenia po schodach - stąd lepiej robić to tyłem. W moim przypadku wskazane były dodatkowo "kacze ruchy", aby nie podrażniać pachwin.

Po krótkiej drzemce przyszła pora na zaliczanie atrakcji turystycznych. Wybraliśmy się do browaru i muzeum Guinnessa. To właśnie stąd eksportowane jest to słynne irlandzkie piwo. Dotarcie do budynku nie było łatwe, po drodze musieliśmy zasięgać języka u wielu miejscowych, a przez jakiegoś pijaka zostałem uznany za pedofila, bo pytałem o drogę jego córki, bawiące na podwórku. W muzeum dowiedzieliśmy się o sekretach warzenia Guinnessa, historii trunku, kampaniach marketingowych z tukanem, wyrobie beczek (film z początku wieku był niesamowity), rodzajach butelek itd. Nagrodą za trud zwiedzania wielopiętrowego budynku był pint Guinnessa (w cenie zwiedzania), którego wypiliśmy w pubie na szczycie budynku. Pub jest wyjątkowy - okrągłe pomieszczenie, w środku bar, a z okien niesamowite widoki na Dublin. W mieście większość budynków jest bardzo niskich, a muzeum wyraźnie króluje wysokością nad miastem. Z okien budynku mieliśmy okazję oglądać pokaz sztucznych ogni z okazji święta październikowego. Wypada ono zawsze w ostatni poniedziałek października (wtedy też zawsze odbywa się maraton w Dublinie).

W pubie na szczycie muzeum Guinnessa

Oczywiście, po jednym pincie piwa poszedł drugi, a w sklepie z pamiątkami kupiliśmy jeszcze zapas w jakichś dziwnych, starszych butelkach. Butelki opróżniliśmy szlajając się po ulicach, co było bardzo niemądre, bo gdybyśmy natknęli się na patrol, to groził nam bardzo wysoki mandat. Wiem, że w Belfaście kara za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym wynosiła 100 funtów. Na ulicach panowała atmosfera zabawy - młodzież odpalała petardy i sztuczne ognie. W centrum zatrzymaliśmy się jeszcze na posiłek w knajpie, gdzie obsługiwała nas Polka. Nie była to już dla nas rzadkość - w mieście pracowało wielu naszych rodaków. Potem wróciliśmy do hotelu, żeby się wyspać.

Rano mieliśmy wyjechać na 6-dniową wycieczkę. Jej trasę mieliśmy opracowaną już długo przed wyjazdem: 1. dzień: Dublin - Cork, 2. dzień: Cork - Galway, 3. dzień: Wyspy Aran, 4. dzień: Galway - Sligo, 5. dzień: Sligo - Belfast, 6. dzień: Belfast - Dublin. Na szczęście odległości na wyspie nie są ogromne i plan udało nam się zrealizować w stu procentach.

Pierwszego dnia wyjechaliśmy na z Dublina na południe. W trasie jakoś łatwiej przystosować się do ruchu lewostronnego niż w mieście - nie ma skrzyżowań, skręcania w prawo. Przez większość wyjazdu miałem problemy z orientacją odległości z prawej i lewej strony samochodu. Zostawiałem niepotrzebnie dużo miejsca z prawej strony, z lewej prawie ścinałem pachołki, ustawione przez robotników drogowych. Dojechaliśmy do miasteczka Kilkenny, skąd pochodzi znany browar. To było pierwsze prawdziwe piwo irlandzkie, które piłem (jeszcze w czasach licealnych). Oczywiście, kupiliśmy sobie zapas na wieczór. W Kilkenny zatrzymaliśmy się, żeby zwiedzić piękny XII-wieczny zamek. Duże wrażenie zrobiło na mnie otoczenie zabytku, pokryte idealnie zieloną trawą. Aby utrzymać taką zieleń, potrzebne są takie opady jak w Irlandii. W Kilkenny znalazłem jeszcze chwilę na wysłanie maila w kafejce internetowej, żeby pochwalić się wszystkim moim osiągnięciem.

Zamek w Kilkenny

Następnie pojechaliśmy do Waterford, miasta słynącego z huty szkła i produkcji kryształów. Przeszliśmy się trochę po uliczkach niedaleko rzeki i wyjechaliśmy o zmierzchu. W Corku czekało nas szukanie noclegu. Nie dość, że po ciemku, to jeszcze przy strasznej ulewie. Wyskoczyłem z auta w centrum miasta i pytałem ludzi w pubach o najlepsze miejsca noclegowe. Pojechaliśmy do dzielnicy blisko centrum (niedaleko Mostu Świętego Patryka), gdzie była możliwość znalezienia kilku pensjonatów. Budynki stały na sporym wzgórzu. Ponieważ cały czas mocno padało, ulicami płynęły wartkie strumienie. Byłem totalnie przemoczony. Po kilku nieudanych próbach udało nam się w końcu znaleźć Bed and Breakfast. Nikt nie miał ochoty wychodzić w taki deszcz, wziąłem prysznic i obejrzałem sobie mecz Ligi Mistrzów. Atmosfera sączenia Kilkenny przy LM, przypomniała mi o knajpie Cork Irish Pub, mieszczącej się niedaleko stacji metra Wilanowska w Warszawie. Obejrzałem tam ze znajomymi dziesiątki meczów. Wysłałem kolegom SMS-a "Oglądam Ligę Mistrzów w Corku, wpadacie?". Niestety, nie dali się nabrać na ten żart.

Następnego dnia rano pogoda była lepsza i po śniadaniu wybraliśmy się na zwiedzanie Corka. Stare Miasto jest położone na wyspie, otoczonej dwiema odnogami rzeki Lee. W przewodnikach zalecają zwiedzanie miasta na piechotę, bo w wąskich alejach często tworzą się korki (korki w Corku). Szybko zaliczyliśmy całą proponowaną w przewodniku trasę. Miasto całkiem ładne, nie rzuciło mnie jednak na kolana. Do tego znowu zaczął padać deszcz. Pamiętając o kłopotach ze znalezieniem noclegu, w biurze turystycznym dokonaliśmy rezerwacji pensjonatu w Galway na dwie noce. Ponieważ w aucie mieliśmy odtwarzacz CD, postanowiliśmy kupić jakąś płytę (muzyka w radio nie zawsze nam odpowiadała). Zdecydowaliśmy się na składankę znanej irlandzkiej grupy The Corrs, która przygrywała nam później przez wiele, wiele godzin.

Z Corka pojechaliśmy na zachód, w stronę Killarney. Jest to główne miasto krainy Kerry, która obejmuje postrzępione wybrzeże południowo-zachodniej Irlandii z zielonymi parkami narodowymi. "As I was going over the Cork and Kerry Mountains..." - tak zaczyna się piosenka "Whiskey In The Jar" śpiewana przez zespół Thin Lizzy, a potem Metallica. My przejeżdżaliśmy samochodem właśnie tą trasą. "Whiskey" w tytule oznacza, że chodzi o irlandzki trunek, a nie szkocką "Whisky". Irlandzka podlega trzy-, a nie dwukrotnej destylacji. Najbardziej znają Whiskey jest Jameson, którego muzeum można zwiedzić w Dublinie.

Ruiny zamku na klifie

Udaliśmy się na północ w stronę Tralee (nie wiem, jak to się czyta, my kierowaliśmy się na "tralalala". Zatrzymaliśmy się w Ballybunion - miejscowości nad oceanem. Trafiliśmy tu trochę przypadkowo - po prostu, chcieliśmy zobaczyć ocean. Przeszliśmy się do ruin zamku na klifie i zeszliśmy na plażę. Powoli robiło się późno, a przed nami był jeszcze kawałek drogi. Przed Limerick utknęliśmy w fatalnym korku. W tym mieście znajduje się fabryka Della (pierwsza fabryka tej firmy w Europie), w której pracowało wtedy aż 450 Polaków. Niedługo potem Dell podjął decyzję o budowie nowej fabryki w Łodzi (inwestycja 250 mln euro, 10 tys. nowych miejsc pracy) i Polacy z Limerick otrzymali oferty pakietów relokacyjnych.

W Galway sporo czasu spędziliśmy na szukaniu zarezerwowanego noclegu. Dostaliśmy pokoje u bardzo miłej starszej pani. Od razu po zostawieniu bagaży poszliśmy do centrum, gdzie wypiliśmy po dwa piwa w pubie. Poszliśmy spać dość późno.

Następnego dnia rano wyszedłem na pierwszy trening po maratonie. Potruchtałem sobie po promenadzie w Galway. Potem spotkaliśmy się na śniadaniu. Mieliśmy w planie przepłynąć promem na Wyspy Aran. Nie sprawdziliśmy jednak godzin kursowania. Na szczęście, po śniadaniu właścicielka spytała nas, co zamierzamy robić. Jak dowiedziała się, że wybieramy się na wyspy to poradziła nam to zrobić szybko, ponieważ prom odpływał 40 minut później. Przejechaliśmy na zachód do Rossaveel i zdążyliśmy w ostatniej chwili. Fabian zaparkował samochód, ja w tym czasie kupiłem bilety (dość drogo - 30 euro za osobę). Prom na nas zaczekał - byliśmy ostatnimi pasażerami. Nigdy nie miałem choroby morskiej, ale nie powiem, żebym czuł się super komfortowo pod pokładem huśtającego się promu. Na pokładzie nie było lepiej, do tego wiał bardzo mocny, wilgotny wiatr. W końcu dobiliśmy do miasteczka Kilronan na brzegu największej z trzech Wysp Aran - Inishmore. Pozostałe to Inishmaan i Inisheer - na nich nie ma nawet ruchu kołowego.

Przypłynęliśmy do portu w głównej miejscowości Kilronan (poniżej 270 mieszkańców, na całej wyspie jest niewiele ponad 800). Mieliśmy opcję wynajmu roweru, albo przejazdu przez wyspę busem. Zdecydowaliśmy jednak się przejść, bo odległości nas nie przerażały. Na początek zwiedziliśmy sklepik, w którym można było kupić różne wełniane wyroby. Obejrzeliśmy też film o tradycjach na wyspie, od hodowli owiec do powstania nowego swetra. Rękodzieło, a szczególnie wyroby wełniane są bardzo ważnym źródłem utrzymania mieszkańców (dominuje turystyka, mniejszą rolę odgrywają rybołówstwo i rolnictwo).

Wyspy Aran - tam to naprawdę wiało

Z miasteczka przeszliśmy w kierunku Dun Aengus, dawnej kamiennej fortyfikacji celtyckiej, jednocześnie miejsca kultu. Powstało ono w epoce brązu 700 lat p.n.e. Po drodze minęliśmy ruiny kościoła wczesnochrześcijańskiego (VII wiek) i siedzibę Bank of Ireland. Jej rozmiary nie były imponujące - wyglądała jak trzy złączone kioski. Czego oczekiwać od banku na wyspie, którą zamieszkuje 800 mieszkańców? Momentami trochę żałowaliśmy, że nie zdecydowaliśmy na podróż busem - wiał bardzo silny, wilgotny wiatr. Przez cały czas miałem założony kaptur. Po drodze mijaliśmy pola pełne kamiennych murków. Czasami parcele były bardzo małe - około kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Wiele murków powstało w czasach klęski głodu w Irlandii w połowie XIX wieku. Budując murki, Irlandczycy pilnowali swoich zbiorów.

Nad krawędzią klifu przy Dun Aengus

Po długim spacerze trafiliśmy w końcu do celu - Dun Aengus. Miejsce położone jest na klifie. Fale rozbijające się z ogromną siłą o skały 110 metrów pode mną robiły mocne wrażenie. W dół patrzyłem z duszą na ramieniu. Z wzniesienia mieliśmy znakomity widok na surowy krajobraz wyspy, pełen nagich, szarych, kamiennych skał, pooranych przez prehistoryczne lodowce.

W drodze powrotnej do portu trafiliśmy do pubu, w którym panowała niesamowita, kameralna atmosfera zadumy. Porozmawialiśmy z dwoma mieszkańcami wyspy. Młodszy sporo wcześniej sporo podróżował. Był między innymi w Warszawie. Twierdził, że rozplanowanie ulic w Warszawie jest tak proste, że tylko idiota mógłby się tam zgubić (nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem). Nasz drugi rozmówca prowadził hostel na wyspie. Podobno Irlandczycy wysyłają na Inishmore swoje dzieci, ponieważ wyspa jest ostatnim miejscem, gdzie można wrócić do swoich korzeni i jednocześnie usłyszeć ludzi, którzy nie rozmawiają między sobą po angielsku, tylko po celtycku. Kolonie są jednocześnie obozami językowymi.

Po wypiciu piwa wróciliśmy na prom. Wyspa zrobiła na mnie niesamowite wrażenie - może nie ze względu na krajobrazy, ale atmosferę tam panującą. Czułem się tam tak, jakbym był na końcu świata.

Gdy wsiadaliśmy w porcie do samochodu okazało się, że przestały działać nam światła (świeciły się tylko pozycyjne). Do Galway wróciliśmy na światłach przeciwmgielnych, a podczas kolejnych podróży nie było z tym poważnych problemów, bo jeździliśmy raczej za dnia.

Wieczorem Fabian poszedł z Agnieszką do miasta, a ja zostałem, żeby się wyspać. W czwartek rano trenowałem już trochę mocniej. Po śniadaniu udaliśmy się na zwiedzanie Galway. To miasto podobało mi się znacznie bardziej od Corka. Przede wszystkim ze względu na promenadę nad oceanem, na której przez te dwa dni trenowania spotkałem dziesiątki biegaczy. Poza tym, panowała tam specyficzna, kameralna atmosfera, ludzie wyglądali na bardzo serdecznych.

Przed wyjazdem z Galway znalazłem chwilę, żeby wygrawerować mój wynik i miejsce na medalu z maratonu. W Dublinie nie zdążyłem tego zrobić. W Galway jest wiele zakładów jubilerskich. Dużym powodzeniem cieszy się tutaj słynny pierścień Claddagh, irlandzki symbol miłości, przyjaźni i szacunku. Zaczęto go wytwarzać na początku XVII wieku w wiosce o tej samej nazwie. Dziś Claddagh jest dzielnicą Galway. Pierścień symbolizuje dwie dłonie trzymające serce zwieńczone koroną. Osoby stanu wolnego noszą pierścień sercem do koniuszka palca, małżonkowie i zaręczeni - odwrotnie. Być może wrócę kiedyś w to miejsce ze swoją przyszłą narzeczoną lub z żoną :-)

Chwila odpoczynku na pięknej trasie parku Connemara

Z Galway pojechaliśmy do malowniczego parku Connemara. Prowadzenie samochody przez tę piękną krainę było dużą przyjemnością. Zatrzymaliśmy się przy opactwie Kylemore - niesamowitej budowli nad jeziorem u stóp wysokiej góry. Kiedyś była to szlachecka rezydencja, obecnie mieści się tutaj klasztor Benedyktynek i szkoła żeńska. Klasztor jest otoczony dużym ogrodem.

Przed klasztorem w parku Connemara

Dalej przejechaliśmy na północ, do Sligo. Niestety, znowu nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu. Poszukiwania trwały bardzo długo. Przez niektórych właścicieli pensjonatów byliśmy traktowani jak intruzi. W końcu znaleźliśmy dwa pokoje Bed and Breakfast, bez specjalnych wygód, ale nie mieliśmy siły, żeby dalej kombinować. Przeszedłem się z Fabianem do pubu, wypiliśmy parę piw. Miasto nocą nie było specjalnie ciekawe. Nie planowaliśmy porannego zwiedzania. Sligo było najeżdżane przez Wikingów w IX wieku i wielokrotnie plądrowane. Nie ma tutaj specjalnie interesujących zabytków. Miasto zostało bardzo mocno dotknięte w latach wielkiego głodu (zaraza ziemniaczana 1845-1848) - jego ludność zmniejszyła się wtedy o jedną trzecią.

W piątek rano pojechaliśmy w kierunku Irlandii Północnej. Po drodze w Bundoran próbowaliśmy zarezerwować nocleg w Belfaście. Niestety, na próżno. Pani w informacji turystycznej stawała na głowie, żeby nam coś załatwić i wykonała kilka telefonów do innych oddziałów IT. W jednym z nich natknęła się na Polkę - "Teraz Irlandia jest pełna Polaków, którzy NIC nie wiedzą!" - skwitowała rozmowę. Nie przyznawaliśmy się skąd jesteśmy.

Po przejechaniu granicy Irlandii Północnej odległości między miastami wydawały się być mniejsze. To dlatego, że wyrażano je w milach, a nie w kilometrach, jak to jest w Republice Irlandii. Zmieniły się też rejestracje samochodów i powiewające flagi. Poza tym krajobraz pozostawał praktycznie taki sam. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Derry, inaczej zwanym też Londonderry. Z miastem związana jest przykra historia walki bojowników IRA o niepodległość Irlandii. 30 stycznia 1972 miała tu miejsce "krwawa niedziela", kiedy brytyjscy żołnierze zabili 14 uczestników pokojowej demonstracji w Londonderry. Do tego tragicznego dnia nawiązuje tytuł piosenki najbardziej znanego irlandzkiego zespołu U2 "Sunday, Bloody Sunday". Historia walki o niepodległość Irlandii jest bardzo skomplikowana. Czytałem, że w Irlandii Północnej najlepiej unikać dyskusji z miejscowymi na temat konfliktu, bo może się to źle skończyć.

Po wyjeździe z Derry pojechaliśmy prosto do Belfastu. Po wjeździe do miasta udaliśmy się do centrum i poszukaliśmy informacji turystycznej. Było trochę problemów ze znalezieniem miejsc, bo akurat trafiliśmy na początek weekendu. Na szczęście dostaliśmy pensjonat w rozsądnej odległości od centrum i udało nam się do niego dojechać bez problemów. Od razu poszliśmy na spacer w poszukiwaniu interesujących pubów, z których słynie Belfast. Przeszliśmy się znaną ulica Great Victoria Street, przy której mieści się gmach opery, Hotel Europa i najbardziej znany pub Crown Liquor Saloon, otwarty w 1885 roku. Charakteryzuje się on bardzo ciekawym wnętrzem podzielonym niskimi, zdobionymi ściankami działowymi na wiele małych pokoików, w których można się raczyć piwem. Niestety, nie mieliśmy szans na znalezienie miejsca. Na przedłużeniu Great Victoria Street znajduje się Queen's University. Błądziliśmy po ulicach, trafiając do głównego placu z City Hall i w końcu zatrzymaliśmy się w pubie McHugh's. Miejsce bardzo przypadło mi do gustu. Dzięki temu, że w Irlandii niedługo wcześniej został zakaz palenia tytoniu w pubach, zamiast dymu czuć był zapach drewna i piwa. Oczywiście nie mogliśmy sobie tam odmówić kilku pintów Guinnessa.

Następnego dnia rano poszliśmy na spacer handlową dzielnicą Belfastu. Okazało się, że trasa pokryła się w dużej części z tą, którą zaliczyliśmy poprzedniego wieczora. Neoklasyczny ratusz przy Donegall Square z powiewającą flagą Brytyjską zrobił na mnie duże wrażenie za dnia (wieczorem nie wszystko było tak dobrze widoczne). Potem znowu trafiliśmy w okolice wieży zegarowej przy Queen's Street, niedaleko pubu McHugh's. Po wycieczce uważałem, że Belfast jest ładniejszym i ciekawszym miastem niż Dublin. Wieczorem tego dnia zmieniłem jednak zdanie i ostatecznie przyznaję remis obu miastom - każde ma swoją specyfikę.

Wyjechaliśmy do Dublina, żeby bez problemów zdążyć do pubu na szlagiem Premier League: Manchester United - Chealsea London (1:0 dla MU). Przy okazji wypiliśmy parę kufli Guinnessa, co wprowadziło nas w wesoły nastrój. Wieczorem przeszliśmy się po Dublinie, odwiedzając miejsca, której do tej pory nie byliśmy. Spacer zakończyliśmy na Penny Bridge na rzece Liffey, po czym udaliśmy się z powrotem do hotelu.

Do Polski wróciliśmy porannym lotem. Wcześniej musiałem zatankować do pełna samochód. Przy płaceniu był problem z moją kartą kredytową (spłukałem się, a akurat nie mieliśmy przy sobie wystarczająco dużo gotówki). Trochę nam się spieszyło, na stacji facet pozwolił nam odjechać i obciążył moją kartę później, gdy znalazły się na niej środki. Samochód oddaliśmy na szczęście bez problemów (byliśmy ubezpieczeni i nie mogli nas obciążyć za żadne usterki). Do Warszawy przyleciałem w poniedziałek o 11 i bezpośrednio z lotniska pojechałem do pracy (już przy odbiorze bagażu dzwoniła do mnie moja szefowa). Szybko wdrożyłem się w młyn obowiązków, naładowany energią po tak wspaniałym wyjeździe.

Wieczorem w domu czekało na mnie ciepłe przyjęcie - Alex wręczył mi pięknie opakowaną, przewiązaną czerwoną wstążeczką butelkę wódki żołądkowej gorzkiej. Na opakowaniu był nadrukowany czas 2:58:21 :-)

Film z Dublina


Film do pobrania

Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin