O mnie |
Lista maratonów |
Siedem kontynentów |
Marathon Majors |
Stolice europejskie |
Galerie i relacje |
O maratonie w Starej Miłosnej dowiedziałem się w Internecie. Dużo sentymentów wiąże mnie z tą podwarszawską miejscowością, która została włączona do miasta jako dzielnica. Starą Miłosną od Anina dzieli tylko las, była to moja pierwsza zmierzona trasa biegowa. Odcinek dom - cmentarz w SM - dom (10,45 km) i dom - szosa lubelska - dom (15,35 km) przebiegłem dziesiątki razy. Pamiętam, że gdy zacząłem się przygotowywać do Maratonu Warszawskiego w 2004 roku, pokonanie tej pierwszej trasy w czasie poniżej 50 minut było dużym sukcesem.
Informacja o maratonie nie była specjalnie nagłośniona, startowało niewielu zawodników. Miała to być dopiero druga edycja tego biegu. Skontaktowałem się z Markiem Troniną - człowiekiem-instytucją, dyrektorem Maratonu Warszawskiego i jednocześnie mieszkańcem Starej Miłosnej. Zaprosił mnie do wzięcia udziału w tej imprezie. To miało być dla mnie zamknięcie sezonu, chciałem tego dokonać w dobrym stylu. Wiedziałem, że będę miał mocnych rywali - w poprzednim roku zwyciężył Jarek Bieniecki, tuż przed Adamem Postkiem. Wyniki Jarka na 10 km były dla mnie totalną abstrakcję, Adam też był ode mnie lepszy. Na maratonie mogli pojawić się też inni mocni zawodnicy.
W Irlandii nie biegałem za dużo, bezpośrednio po powrocie też za mocno się nie eksploatowałem. Wystartowałem w Biegu Niepodległości, gdzie osiągnąłem nienajgorszy rezultat, widać było jednak, że maraton mnie trochę wypompował i nie byłem w optymalnej formie. Dwa tygodnie przed maratonem przepracowałem jednak solidnie i byłem dobrze przygotowany do imprezy.
W sobotni poranek pojawiłem się w Starej Miłosnej naładowany pozytywną energią. Ujęła mnie kameralna atmosfera na starcie. Okazało się, że Jarek wyjechał do Francji i nie mógł wystartować. Był za to Adam, z którym wcześniej nigdy nie rozmawiałem, ale kojarzyliśmy się z twarzy i zdążyliśmy się dość dobrze poznać tego dnia (spędziliśmy sporo czasu na trasie). Z silnych zawodników był też Tadeusz Ruta, a potem dołączył Leszek Gaca. Wszyscy trzej mieli lepsze rekordy życiowe od mojego rekordu z Dublina.
Trasa maratonu obejmowała 195 metrów dobiegu oraz 6 kółek po 7 kilometrów każde. Prowadziła zaśnieżonymi, piaszczystymi, leśnymi ścieżkami, było sporo górek. Oznakowanie trasy było bardzo dobre, w ogóle organizacja pierwsza klasa, jak na tak kameralną imprezę. Wystartowaliśmy za Markiem, który jechał przed nami na rowerze. Biegłem z Adamem, za nami trzymał się Tadeusz Ruta, ale po pewnym czasie nieco zwolnił. Przez pierwsze dwa kółka jechał z nami Marek, cały czas prowadziliśmy konwersację. Adam trochę mnie stopował, gdy biegłem za szybko. Rozmawialiśmy o naszych celach tego dnia. Ja ostrożnie deklarowałem czas 3:30, biorąc pod uwagę trudną trasę i warunki atmosferyczne. "Dla mnie czas jest obojętny, byle wygrać" - skwitował Adam i uśmiechnęliśmy się do siebie. Ja zawsze biegałem z godnie z hasłem "Byledobiec", ale tego dnia cel był trochę inny.
Spokojnie przebiegliśmy 2 kółka 32:20, 32:39. Dałem Adamowi biec przodem, nieco zwolniliśmy - kolejne kółko poszło w 33:29.
Po dwudziestu kilometrach zacząłem odczuwać ból z boku stóp, po ich wewnętrznych stronach. W tych miejscach buty mocno obcierały mi skórę. To były specjalne, zimowe adidasy, które dobrze się sprawdzały na śniegu. Niestety, ich solidne 3 paski po wewnętrznych stronach były zabójcze dla moich stóp. Sprawdzałem te buty wcześniej kilka razy na dłuższych treningach i zauważyłem problem, ale stwierdziłem, że stopa już się przyzwyczaiła (ten temat przerabiałem w przypadku poprzednich par). Niestety, wyraźnie robiły mi się odciski.
Pod koniec czwartego kółka (33:20) przejąłem inicjatywę, jako pierwszy złapałem kubek z ciepłą herbatą i po jego wypiciu wyrwałem do przodu. Różnica między mną i Adamem zaczęła się zwiększać. Przed wbiegnięciem do lasu zobaczyliśmy Tadeusza Rutę - miał do nas około kilometra straty. Bezlitośnie napierałem dalej i po dwóch kilometrach piątego okrążenia zupełnie zgubiłem Adama. Ból spowodowany odciskami był bardzo mocny, ale nie miał wpływu na tempo biegu. Gdyby bolały mnie mięśnie, ścięgna, miałbym problemy z żołądkiem, to na pewno musiałbym zwolnić. Ale odciski, czy krwawiące pachwiny nie są dla mnie przeszkodą. Twardym trzeba być, a nie miękkim. Po jakimś czasie poczułem nagłą ulgę w bólu - pęcherz pękł i już go tak mocno nie odczuwałem.
Tempo było trochę wariackie, ale wiedziałem, że jestem bardzo mocny. Zrobiłem to okrążenie w czasie 31:24 - bardzo szybko w porównaniu do poprzednich. Zastanawiałem się, jaką przewagą mam nad Adamem. Zobaczyłem go na skraju lasu - to był ponad kilometr - biegłem po zwycięstwo. Ostatnie pół godziny biegu to było niesamowite uczucie, dalej napierałem do mety, wiedząc, że wbiegnę na nią pierwszy. Nie miałem żadnego kryzysu, może lekkie osłabienie na podbiegu na 39. kilometrze. Czułem się jak mistrz.
Wybiegłem z lasu, skręciłem w lewo w Jana Pawła na ostatnią prostą i skocznym krokiem wpadłem na metę wśród okrzyków niewielkiej grupki kibiców. Na mecie czekali na mnie mama i Alex - przyjechali, kiedy biegłem ostatnie kółko i byli zachwyceni wiadomością, że prowadzę. Do mety dotarłem w czasie 3:16:23, poprawiając rekord trasy z pierwszej edycji. Wygrałem maraton! :-)
Zwycięstwo! |
Ponad 15 minut po mnie przybiegł Adam, niedługo potem Tadeusz Ruta. Moja dominacja tego dnia była niepodważalna. Po biegu pojechałem się wykąpać do domu. Po zdjęciu skarpetek moim oczom ukazał się makabryczny widok - stopy były zmasakrowane - jeden wielki pęcherz. Moje adidasy świetnie nadawały się potem do chodzenia, nigdy więcej nie założyłem ich na trening. Czasem chwalę się, że w tych butach biegałem tylko raz na zawodach - w maratonie. Udało mi się wtedy wygrać i mam taki szacunek do tego obuwia, że nie używam go już na treningach ;-)
Wróciłem z całą rodziną na dekorację. Za zwycięstwo otrzymałem piękną statuetkę - moje najcenniejsze trofeum. Byłem tego dnia bardzo szczęśliwy. Można mówić, że w zawodach brała udział garstka biegaczy i na biegu nie było zawodowców, więc nie ma co przesadzać z radością. Mimo takich zdroworozsądkowych rozważań, biegnięcie w kierunku mety po zwycięstwo po ponad 3 godzinach napierania na śniegu, to naprawdę wspaniałe uczucie :-)
Film z finiszu mojego pierwszego wygranego maratonu
(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin