O mnie Lista
maratonów
Siedem
kontynentów
Marathon
Majors
Stolice
europejskie
Galerie
i relacje
Robert Celiński - relacje z maratonów Robert Celiński - moje maratony

2006-09-17, Sydney (Australia)


Perfekcyjna robota!
Wspaniały objazd Australii

Relacja Roberta z jego maratonu nr 16

Czas

Miejsce

%

2:53:59

20 /
1217

1.6


Moją misję przebiegnięcia maratonów na siedmiu kontynentach rozpocząłem nieśmiało w Los Angeles. Po powrocie ze Stanów miałem na koncie dwa kontynenty i jakoś trzeba było zaplanować pięć kolejnych. Postanowiłem, że na deser zostawię sobie Antarktydę w 2008 roku, a do tego czasu muszę zaliczyć wszystkie pozostałe. Na pierwszy ogień miała iść Australia.

W 2006 roku do Sydney przeprowadziła się Magda - moja koleżanka z klasy w liceum. Razem ze swoim przyszłym mężem Marcinem znaleźli tam pracę i wynajęli spore mieszkanie, do którego zapraszali znajomych. Pewnie nie spodziewali się, że dużo osób zdecyduje się przejechać pół świata, żeby ich odwiedzić. Ja tymczasem sprawdziłem datę maratonu w Sydney i poinformowałem Magdę, że przyjadę do niej w połowie września ;-)

Mając w perspektywie wyprawę do Australii zacząłem trochę interesować się tym krajem. Odwiedziłem ciekawą wystawę w Łazienkach dotyczącą polskiej emigracji w Australii. Była zatytułowana "Orły w krainie kangurów - Polacy w Australii do 1918 roku". Okazało się, że nasi rodacy mieli duże zasługi dla tego kraju.

Najbardziej znanym Polakiem w Australii jest Paweł Edmund Strzelecki, który w 1840 roku zdobył i nazwał najwyższy szczyt kontynentu Górą Kościuszki - Mount Kosciuszko. Strzelecki zbadał najwyższe pasmo kontynentu - Wielkie Góry Wododziałowe. Wydał książkę o Australii zatytułowaną: "Fizyczny opis Nowej Południowej Walii i Ziemi van Diemena" (ta druga nazwa dotyczy Tasmanii, przemianowanej w 1855 roku).

Z innych ważnych Polaków należy wymienić Władysława Kossaka (brata Juliusza, wybitnego malarza), który pełnił ważne funkcje w australijskiej policji i administracji państwowej. Był między innymi oficerem policji w Wiktorii w czasie panującej tam wtedy gorączki złota. Wśród ważnych dla Australii Polaków należy wymienić Bronisława Malinowskiego (nazywa się tak samo, jak złoty medalista IO z Moskwy na 3000 m z przeszkodami) - antropologa, który w latach 1914-1920 prowadził badania w Australii i Oceanii. W połowie XIX wieku w Australii założono polską osadę Polish Hill River, niedaleko Sevenhill (na północ od Adelaide). Mieszkali tu osadnicy z zaboru pruskiego. Teraz wydaje mi się niewiarygodne, że w drodze do nowego życia musieli spędzić 8 miesięcy na statku. A ludzie teraz narzekają, że do Australii trzeba lecieć aż całą dobę... ;-)

Poza ciekawymi eksponatami, z dużym zainteresowaniem obejrzałem też dźwiękowy pokaz slajdów Marka Tomalika, który przemierzał niedostępne obszary Australii samochodem terenowym. Ja nie miałem w planie wycieczki w australijski Outback - zamierzałem ograniczyć do dwóch południowo-wschodnich stanów - Nowej Południowej Walii i Wiktorii.

Wiedzę na temat Australii czerpałem potem z zakupionej w dniu wylotu z Sydney książki Billa Brysona "Down under". Po powrocie do Polski przeczytałem ją z dużym zainteresowaniem. Bryson napisał bardzo dowcipnie o swoich podróżach po Australii, przy okazji przemycając wiele ciekawych faktów. Nie będę jednak tu zamieszczał jego fajnych historyjek, bo ta relacja zrobiłaby się strasznie długa (i tak jest) ;-)

Przed maratonem w Sydney byłem bardzo zdeterminowany, żeby uzyskać dobry wynik, który dałby mi minimum (jąkam się?) na maraton nowojorski w listopadzie 2007 roku. Na tę imprezę jest zawsze wielu chętnych, dlatego organizowane jest losowanie. Dla zawodników spoza USA prawdopodobieństwo wygrania w losowaniu wynosi około 1/4. Ja odpadłem w 2005 i 2006 (loteria odbywała się w maju). Aby uniknąć losowania w 2007, postanowiłem uzyskać automatyczny wstęp poprzez ukończenie maratonu w czasie poniżej 2:55. Certyfikat z takiego biegu był biletem do Nowego Jorku. Minimum udało mi się uzyskać już w sierpniu, kiedy to pobiegłem półmaraton w Radzyminie w czasie 1:21:25 (minimum nowojorskie wynosiło 1:23). Obawiałem się jednak, że wypisany ręcznie dyplomik z Radzymina to może być trochę za mało. Piękny certyfikat z Sydney Maraton z czasem poniżej 2:55 to już coś innego ;-)

Termin maratonu w Sydney miał jeden minus - kolidował z Maratonem Warszawskim. Musiałem zrezygnować z imprezy, od której zaczęła się moja przygoda w bieganiem i w której zawsze brałem udział. Zdecydowałem, że wyjazd do Australii był jednak bardziej kuszący. Ze względu na przesunięcie czasu, w Sydney miałem biec dokładnie wtedy, kiedy w Polsce była noc z soboty na niedzielę. Skutek był potem taki, że 17 września stojący na starcie Maratonu Warszawskiego Alex informował znajomych o moim wyniku, uzyskanym kilka godzin wcześniej.

W przypadku podróży do Australii największe koszty łączą się z zakupem biletu lotniczego. Po długim śledzeniu ofert, zdecydowałem się na linie Singapore Airlines, obsługujące lot Warszawa - Zurich - Singapur - Sydney i Sydney - Singapur - Amsterdam - Warszawa.

Z zachodu na wschód leci się trochę szybciej. Wynika to z cyrkulacji powietrza na wysokości przelotowej samolotu. Na całkowitą długość trwania lotu największy wpływ ma jednak czas przesiadek. W przypadku lotu z Polski do Australii przeważnie konieczne są dwie, do tego jedna w Europie Zachodniej, która jest nie po drodze. Z Europy leci się do Azji Południowo-Wschodniej (najczęściej Hong-Kong, Bangkok lub Singapur), a stamtąd do Australii. Te dwa loty są naprawdę długie (ponad 10 godzin) i po takiej podróży człowiek jest bardzo zmęczony. Nie bez znaczenia jest też przesunięcie czasu, powodujące tzw. jet lag. Jest to zjawisko związane z zaburzeniem równowagi 24-godzinnego rytmu człowieka. Co gorsza, skutki jet lag są większe w przypadku lotu z zachodu na wschód.

Sam lot do Australii jest niezwykłym przeżyciem. Mija doba, zanim dociera się do miejsca, gdzie można wziąć prysznic i położyć się spać. Po drodze czekają 3 starty i lądowania samolotu, kontrole bezpieczeństwa, przechodzenie między bramkami, odprawa wizowa, celna, itd. Po takich atrakcjach większość pasażerów jest bardzo zmęczona.

Z Warszawy doleciałem na nowoczesne lotnisko w Zurychu. Między terminalami przejechałem podziemnym pociągiem o kosmicznym wyglądzie. Przez okna terminalu obserwowałem samolot Singapore Airlines, którym miałem dotrzeć do Singapuru. Była to najbardziej nowoczesna maszyna, jaką do tej pory leciałem. Fotele w klasie ekonomicznej miały dostępne ekrany, na których można było oglądać wiele kanałów z programami i filmami, a nawet zagrać w grę z pasażerem, siedzącym w innej części samolotu. Lot obsługiwały bardzo ładne, ubrane na kolorowo stewardessy. Jak dowiedziałem się później od moich koleżanek w Singapurze, dużo dziewczyn w tym kraju marzy o tym, żeby dostać pracę w Singapore Airlines. W innych liniach lotniczych określany jest maksymalny wzrost, który powinien posiadać idealny kandydat. W Singapore Airlines jest odwrotnie - większość miejscowych dziewczyn jest za niska do tej pracy.

Lot do Singapuru minął mi spokojnie. Byłem pod wrażeniem miejscowego lotniska Changi. Hale w terminalu przypominały bardziej hotelowe lobby niż surowe miejsce do opraw pasażerów. Na środku stały fontanny otoczone bujną roślinnością. Z głośników puszczano odgłosy ćwierkających ptaków, co w połączeniu z szumem wody z fontanny dawało bardzo fajny efekt. Przyjemny był nawet zapach we wnętrzu terminalu. Przejrzałem kilka ulotek lotniska. Można tu było przejść się na siłownię, skorzystać z basenu, odnowy biologicznej, itd. Można by było tu zamieszkać. W drodze powrotnej miałem więcej czasu na przesiadce i postanowiłem wtedy przejść przez kontrolę graniczną w Singapurze i pojechać do miasta. Teraz nie mogłem sobie na to pozwolić, bo wkrótce czekała mnie odprawa na samolot do Sydney.

Kontrola wizowa i celna przed wjazdem do Australii odbywała się już w Singapurze. Przed wejściem na pokład samolotu musiałem pokazać wizę i wypełnić deklarację. Lot do Australii był bardziej męczący niż ten do Singapuru, ale po wylądowaniu jakoś stałem na nogach. Na lotnisku odebrała mnie Magda, która przyjechała po mnie razem ze swoim przyszłym mężem - Marcinem.

Zawieźli mnie do wynajmowanego mieszkania, które znajdowało się w North Sydney (jak sama nazwa wskazuje - w północnej części miasta), dokładnie w okolicach Crows Nest. Musieliśmy przejechać spory kawałek, bo lotnisko znajduje się w południowej części Sydney. Nie miałem okazji zobaczyć opery i Harbour Bridge, bo zamiast mostem, przejechaliśmy tunelem pod zatoką, który jest znacznie dogodniejszym połączeniem komunikacyjnym.

Mieszkanie Magdy i Marcina pozytywnie mnie zaskoczyło. Naprawdę mieli warunki, żeby przyjmować tu gości. Dostałem własny pokój i nie miałem problemu z dostępem do łazienki. Tak się złożyło, że na swoje studenckie wakacje do Sydney przyjechała też Basia - cioteczna siostra Magdy. Miałem towarzyszkę do zwiedzania miasta i późniejszej podróży na południe Australii. Basia była już nieźle obeznana w poruszaniu się po Sydney, ale niektóre miejsca odwiedzała ze mną pierwszy raz.

Po przylocie do Sydney mocno odczuwałem skutki jet lag i ciężko było mi się przestawić na miejscowy czas. Trenowałem w środku nocy. Pierwszego dnia wyszedłem o 2 w nocy, następnego o 23, a potem udało mi się przestawić na wieczorne bieganie. O dziwo, w Sydney nie mogłem znaleźć miejsca, w którym dałoby się normalnie trenować. Do parku przy operze miałem spory kawałek drogi, a w północnej części Sydney ciężko jest znaleźć większy obszar zieleni. Pierwszego dnia odkryłem spokojną dzielnicę nad zatoką, gdzie w nocy nie było zupełnie ruchu. Ćwiczyłem tam długie podbiegi. Potem zdecydowałem się na niewielki park, w którym biegałem kółka po alejkach. Zrobiłem tam 4 treningi. Najciekawsze widoki miałem rano, kiedy na trawniku ludzie trenowali aerobik, jogę, sztuki walki i medytację. Pętlę zrobiłem kilkadziesiąt razy i bardzo się do niej przyzwyczaiłem. Chciałbym jeszcze kiedyś na niej pobiec, ale nie sądzę, żeby los pozwolił mi jeszcze kiedyś postawić tam stopę.

Ciekawy był mój sposób wychodzenia na nocne treningi. Nie brałem klucza do mieszkania, tylko wychodziłem przez balkon i wymykałem się na ulicę przez ogródek. Jeszcze ciekawsze były powroty, kiedy zakradałem się tą samą drogą. Zastanawiałem się, czy sąsiedzi nie zadzwonią na policję, traktując mnie jak włamywacza. Raz zresztą przestraszyłem w ten sposób siedzącego w salonie Marcina.

Już pierwszego dnia pobytu w Sydney nie mogłem spać i poszedłem pobiegać w środku nocy. Potem udało mi się wstać rano z głodem zwiedzania. Pojechaliśmy z Basią do centrum Sydney. Pociąg wjechał na Harbour Bridge i pierwszy raz zobaczyłem wtedy operę. Musiałem jednak jeszcze trochę poczekać, żeby przyjrzeć się jej z bliska. Wysiedliśmy na stacji w centrum przy Queen Victoria Building. Basia wytłumaczyła mi, że to jest jeden z najważniejszych australijskich zabytków. Budynek został ukończony w 1898 roku, czyli jak na Australię jest rzeczywiście prawdziwym zabytkiem. Wiktoriańska fasada kontrastuje z nowoczesnymi biurowcami w centrum, a wnętrze jest ładnie utrzymane w starym stylu. Najbardziej zaciekawiło mnie tutejsze rozwiązanie kierowania ruchem na skrzyżowaniach. Światła wyłączały zupełnie ruch samochodowy, a piesi mogli w tym momencie przechodzić przez skrzyżowanie w dowolnym kierunku - nawet na skos.

Przeszliśmy się z Basią po centrum, a potem znaleźliśmy biuro maratonu, które właśnie w poniedziałek rozpoczęło swoją działalność. Byłem zawiedziony jego rozmiarami - wszystko mieściło się w niewielkim namiocie. Organizatorzy byli jednak dobrze przygotowani. W końcu do imprezy pozostawało 6 dni, a Sydney Running Festival nie był wbrew pozorom ogromnym przedsięwzięciem. W maratonie wystartowało 1300 osób, znacznie więcej w półmaratonie i imprezach towarzyszących, ale cały czas nie była to frekwencja, na miarę największych 40-tysięcznych maratonów. W pakiecie startowym znalazłem kilka podarunków, ich wartość była jedna niewspółmierna do kosztów wpisowego, które wynosiło blisko 500 PLN. Cóż, jak się już leci do Australii przez pół świata, to takie koszty nie mają już znaczenia.

Przespacerowaliśmy się z Basią w stronę opery. Budynek Sydney Opera House powstał na półwyspie Bennelong Point, na którym istniała nieczynna zajezdnia tramwajowa. Spośród przeszło 200 projektów wybrano propozycję Duńczyka Jorna Utzona. Został on potem uhonorowany za swoje dzieło prestiżową nagrodą Pritzkera dla najlepszych architektów. Losy budowy nie przedstawiały się jednak w różowych barwach. Prace ruszyły w 1959 roku, ale budowy nie udało się ukończyć zgodnie z planem w 1965. Powodem były trudności przy wznoszeniu nietypowej konstrukcji. Koszty wielokrotnie przekroczyły budżet, a Utzon wyjechał z Australii w 1966 roku. Budowa została ukończona dopiero w 1973 roku za sprawą młodych architektów australijskich. Niestety, obniżony został standard wykończenia, ucierpiała też na tym akustyka. Sydney Opera House mieści w sobie kilka dużych sal, głównie Concert Hall (2679 miejsc - siedziba Sydney Symphony), Opera Theatre (1507 miejsc - Opera Australia, The Australian Ballet), Drama Theatre (544 miejsca - Sydney Theatre Company) i Playhouse (398 - teatr studialny). Moim zdaniem, budynek z zewnątrz jest po prostu piękny. Nic dziwnego, że został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Przed operą

Basia zrobiła mi kilka zdjęć na tle opery. Ta okolica jest wyjątkowa, nie tylko dzięki tej pięknej budowli. Brzegi zatoki Port Jackson to kolebka australijskiej historii. To tutaj w 1788 roku kapitan Arthur Phillip założył kolonię karną, od której zaczęło się angielskie osadnictwo w Australii.

Po wycieczce wróciliśmy z Basią do mieszkania. W odwiedziny do Magdy i Marcina przyszli ich znajomi - Kasia i Kuba. Byli dla mnie bardzo mili, a kilka dni później przyszli mi pokibicować na maratonie.

O północy wyszedłem biegać. Zacząłem powoli przestawiać sobie godziny snu (poprzedniego dnia biegałem jeszcze wcześniej). Trasę do treningu znalazłem na chybił-trafił na mapie Sydney. Wydawało mi się, że znajdę jakąś fajną ścieżkę leśną na Berry Island Reserve, w dzielnicy Wollstonecraft. Dobiegłem tam, ale niestety okazało się, że nie da się tam trenować. Jak ślepej kurze ziarno trafił mi się za to świetny asfaltowy podbieg o długości przeszło 800 m. Na tym to można było wytrenować siłę biegową. Zrobiłem 12 takich podbiegów, dając z siebie wszystko (średnia prędkość na tym odcinku - 3:23). Potem wróciłem do mieszkania bardzo zadowolony - zrobiłem ostatni mocny trening przed maratonem.

Następnego dnia wstałem oczywiście później. Rano udało mi się zaplanować dalszą część wyjazdu, między innymi zarezerwowałem sobie lekcje surfingu na następny dzień. Plan na popołudnie obejmował wizytę w zoo. Wybrałem się tam razem z Basią. Z przystani Circular Quay przepłynęliśmy tramwajem wodnym na drugą stronę zatoki, do Taronga Zoo. Już sama podróż przez zatokę była ciekawym przeżyciem. Podziwiałem oddalający się budynek opery oraz Harbour Bridge, przyglądając się jednocześnie wieżowcom w centrum Sydney. Patrzyłem również na słońce, które teoretycznie z każdego miejsca na kuli ziemskiej wygląda tak samo, jednak na półkuli południowej przemieszcza się nad horyzontem od strony prawej do lewej, do czego na początku nie mogłem się przyzwyczaić.

Z przystani na północnym brzegu zatoki wjechaliśmy pod górę autobusem i wysiedliśmy pod ładnym budynkiem zoo. W Taronga Zoo można podziwiać wiele gatunków zwierząt. W porównaniu do innych ogrodów zoologicznych na świecie, jest tu znacznie więcej australijskich gatunków - kangury, misie koala, wombaty. Bardzo fajne są też organizowane w zoo przedstawienia. My byliśmy najpierw na pokazach fok. To niesamowite, jak te zwierzęta potrafią wysoko wybić się z wody. Robiły wiele sztuczek z wykorzystaniem różnych gadżetów. Drugą atrakcją był pokaz ptaków, prezentowany w małym amfiteatrze z doskonałym widokiem na zatokę. Na środku sceny stała treserka, która przywoływała do siebie kolejne ptaki. Nadlatywały z różnych stron. Były wśród nich ptaki drapieżne, ale najbardziej przestraszyłem się wielkiego puchacza, który nadleciał z korony drzewa, tuż nad moją głową. Przed takim pokazem nie warto oglądać horroru "Ptaki" Hitchcocka, bo można się potem nieźle przestraszyć. Nie polecałbym też tego mojej mamie, która panicznie boi się ptaków. Na szczęście, nie odziedziczyłem po niej tej fobii i na pokazie bawiłem się znakomicie.

Panorama Sydney z amfiteatru w zoo

Dodatkową atrakcją Toronga Zoo jest bardzo ładne położenie na wzgórzu, dzięki któremu zapewnione są świetne widoki na zatokę, centrum Sydney, operę i Harbour Bridge. Szczególnie dobrze są one widoczne z amfiteatru, na którym odbywał się pokaz ptaków, oraz na tle wybiegu dla żyraf. W tym drugim przypadku udało mi się zrobić świetne zdjęcie szyj dwóch żyraf na tle wieżowców Sydney.

Żyrafy na tle wieżowców

Po powrocie do mieszkania postanowiłem zrobić sobie wieczorną wycieczkę biegową po Sydney. Zamierzałem dobiec z North Sydney do opery i przed wyjściem wybrałem sobie odpowiednią trasę. Trafiłem na właściwą ulicę i pobiegłem nią przeszło 2 kilometry, ale... w przeciwnym kierunku. Na szczęście, w porę się zorientowałem, że coś jest nie tak. Potem nie miałem już problemu z dotarciem do opery. Przebiegłem z Crows Nest wzdłuż Pacific Highway, a potem zbiegłem w stronę Luna Park Sydney. Po przebiegnięciu przez Milsons Point (tam 5 dni później startował maraton) byłem w końcu na najsłynniejszym australijskim moście.

Sydney Harbour Bridge łączy oba brzegi zatoki Port Jackson. Został ukończony w 1932 roku i miał być najdłuższym stalowym łukowym mostem na świecie (1149 metrów długości). Australijczyków uprzedzili Amerykanie, którzy specjalnie zaprojektowali most o ...7 metrów dłuższy i ukończyli go już w 1931 roku. Wybudowany w ten sposób Bayonne Bridge na Staten Island w Nowym Jorku był efektem rywalizacji konstruktorów z obu krajów.

Harbour Bridge, o wysokości 134 metrów od poziomu wody do szczytu był aż przez 35 lat najwyższą budowlą w Sydney. Atrakcją dla turystów jest możliwość wejścia na szczyt mostu. Odwiedzający muszą być wyposażeni w specjalne ubranie, które zabezpiecza między innymi przed możliwością upuszczenia przez nich różnych przedmiotów. Na zdjęciach Harbour Bridge często widać "pochód mrówek" po łuku mostu.

Tradycją w Sydney jest witanie nowego roku pokazem sztucznych ogni nad Harbour Bridge. Jest to o tyle efektowne, że nowy rok na tej długości geograficznej jest obchodzony najwcześniej, dzięki czemu transmisję pokazu z Sydney można prowadzić w innych krajach na świecie, kiedy ich mieszkańcy dopiero szykują się do nocy sylwestrowej.

Kiedy przebiegałem przez most była już noc, ale o sztucznych ogniach nie było mowy. Na moście poprowadzony jest ruch pieszy, kolejowy i drogowy. Ten ostatni udało się zredukować w 1992 wraz z ukończeniem tunelu pod zatoką Port Jackson. Z przyjemnością pokonałem przeszło kilometr po moście, po czym zbiegłem w kierunku opery, do bardzo popularnej wśród turystów dzielnicy The Rocks. Kiedy stałem na światłach, z przejeżdżającego samochodu zaczęła się do mnie drzeć grupa nastolatków: "Where are your pants!?". Na początku nie wiedziałem, o co chodzi, ale po chwili zorientowałem się, że mam bardzo krótkie spodenki biegowe i wyjętą z nich długą koszulkę. Faktycznie, mogłem wyglądać, jakbym nie miał spodni :-/

Niedługo potem byłem przy operze, pod którą zjeżdżali widzowie. Miałem okazję zobaczyć odświętnie ubranych Australijczyków z tzw. wyższych sfer. Sam zadumałem się chwilę, oparty o poręcz tarasu wychodzącego na Port Jackson. Zatokę trudno nazwać jednak o tej porze spokojną - za chwilę od strony Harbour Bridge przepłynął przez nią statek-impreza, a dźwięki głośno włączonej muzyki było słychać w całej okolicy. Sydney wieczorem ma swój niepowtarzalny klimat. To były najprzyjemniejszy momenty tej wieczornej wycieczki biegowej. Wróciłem do domu po północy, po 20 km treningu. Czułem już, że skutki jet lag minęły i udało mi się z powrotem przestawić na odpowiednie godziny snu.

W środę rano zjadłem śniadanie i pojechałem spróbować jednej z obowiązkowych australijskich atrakcji - surfingu. Na swój debiut wybrałem Manly Surf School, która mieściła się przy znanej plaży Manly niedaleko na północ od wejścia do zatoki Sydney Harbour, wychodzącej bezpośrednio na Ocean Spokojny. Nawet z North Sydney jest tam dość daleko, ale na szczęście gospodarze polecili mi dobry autobus, który zawiózł mnie na miejsce. W szkole stawiłem się z niesamowitym entuzjazmem - cieszyłem się jak dziecko. "Hello, buddy!" - przywitał mnie smukły surfer, który miał być moim instruktorem. Nie zostałem uznany za Buddę, tylko tak wyluzowani Australijczycy zwracają się nawet do nowopoznanych osób. Założyłem na siebie piankę i białą koszulkę, która miała mnie odróżnić od innych, bardziej zaawansowanych surferów. Dostałem czerwoną, szeroką deskę dla początkujących, wziąłem ją pod pachę i ruszyłem po piasku za moim instruktorem.

Na brzegu oceanu leżało sporo wyrzuconych przez fale niebieskich meduz. "Uważaj na te niebieskie, buddy" - przestrzegał mnie instruktor. "Te niebieskie", to były osy morskie (box jellyfish) - niezwykle jadowite meduzy. Gatunek ten występuje głównie w wodach otaczających Australię, ma długie, jadowite czułki (jeden osobnik może być wyposażony nawet w 60 długich na 4-5 metrów czułków). Osa morska żywi się skorupiakami i rybami, nie zawaha się jednak, żeby zaatakować człowieka. Toksyna zawarta w jadzie atakuje układ nerwowy, oddechowy i serce, a śmierć w niezwykłych męczarniach może nastąpić już kilkanaście minut po oparzeniu.

Australia jest w ogóle najbardziej niebezpiecznym kontynentem, jeżeli chodzi o zagrożenie ze strony miejscowej fauny. Innym wrogiem australijskich surferów są rekiny, które próbują podpływać do plaż nad oceanem. Najbardziej uczęszczane zatoki są odpowiednio chronione i w przypadku pojawienia się rekina natychmiast ogłaszany jest "shark alarm". Basia opowiadała mi, że przeżyła taki "szarkowy alarm" w czasie wypoczynku na plaży - wszyscy musieli wtedy wyjść z wody, a nad wybrzeżem krążył helikopter.

W spokojniejszych wodach w północnej Australii królują krokodyle. Najbardziej znanym ich pogromcą był Steve Irwin, który kręcił filmy przyrodnicze, między innymi słynną serię "Łowca krokodyli". Radził sobie z nimi świetnie, jednak igranie z ogniem skończyło się dla niego tragicznie. Tydzień przed moją wizytą w Australii Irwin kręcił kolejny film na Wielkiej Rafie Koralowej. W trakcie realizowania zdjęć został ugodzony prosto w serce ostrą końcówką ogona płaszczki i od razu zmarł. Był to bardzo rzadki przypadek ataku płaszczki na człowieka, a spotkał paradoksalnie człowieka, który poskromił wcześniej setki krokodyli.

Czytałem kilka mrożących krew w żyłach historii o krokodylach, jednak nie można się łudzić, że w bardziej suchych obszarach jest lepiej pod względem bezpieczeństwa. Australia jest zalewana stadami pająków, z których dużo jest wielkości dłoni, a ich jad jest w stanie zabić psa. Wzrost takiego pięknego stworzenia przekracza 6 cm, a rozpiętość odnóży aż 16. Zagrożenie ukąszeniem nie jest jednak proporcjonalne do wielkości pająka. Podobno najbardziej jadowite są mniejsze gatunki. W czasie mojego wyjazdu nie miałem na szczęście bliskiego kontaktu z pająkami.

Wracając do leżących nad brzegiem oceanu os morskich, starałem się obchodzić je szerokim łukiem. Nawet oderwane od meduzy czułki mogą być niebezpieczne. W przypadku poparzenia należy jak najszybciej polać miejsce kontaktu z czułkami octem, w celu zniszczenia komórek jadowych, a potem trzeba udać się do szpitala. Na szczęście udało mi się szczęśliwie pokonać to meduzowe pole minowe.

Okazało się, że w mojej grupie byli jeszcze tylko dwaj młodzi chłopcy, których na lekcję surfingu przyprowadziła mama. Dałem jej aparat i poprosiłem o zrobienie kilku zdjęć - to miała być dla mnie fajna pamiątka. Przed wejściem do wody zrobiliśmy najpierw krótką rozgrzewkę. Dla zaprawionego w bojach maratończyka nie było to nic nowego. Po otrzymaniu instrukcji na sucho, mogłem w końcu wejść do wody.

Zabawa w surfing była przednia. Na początku wystarczyło leżeć spokojnie brzuchem na desce i czekać na odpowiednie dużą falę. Kiedy ta się pojawiła, należało zacząć szybko machać rękami do kraula i w odpowiednim momencie szybko wstać. Na początku nie miałem co próbować skrętów - wystarczyła mi satysfakcja z utrzymywania się na desce. Morze było dość spokojne - idealne do nauki. Kilka razy udało mi się bardzo fajnie złapać falę. Oczywiście, było też wiele spektakularnych upadków. Raz nawet miałem nieprzyjemną sytuację, kiedy linka zamocowana między moją kostką, a deską, okręciła się dookoła mojego dużego palca u stopy. Fala szarpnęła deską, a ja zastanawiałem się, czy za cztery dni będę w stanie przebiec maraton bez palca. Na szczęście, chwilę potem udało mi się go uwolnić.

Sztuką w surfingu jest też znalezienie do tego odpowiedniego miejsca, żeby złapać większą falę. Jest to uzależnione od zmiany głębokości dna przy wybrzeżu. W niektórych miejscach trzeba uważać na wystające skały. Niedaleko nas na fale czekała kilkunastoosobowa grupka surferów. Potrafili przez 2 godziny leżeć na wodzie, licząc na wzburzenie oceanu. Podobało mi się to, że są tacy cierpliwi. Australijczycy mają chyba dużo wolnego czasu. Podobno potrafią wyjść na surfing w godzinach pracy - tylko pozazdrościć.

Surfing - trzymam się na desce

Kilka razy zostałem poniesiony przez falę i udało mi się utrzymać równowagę na desce. To było bardzo przyjemne uczucie. Po blisko dwugodzinnej lekcji wyszedłem z wody zmęczony, ale bardzo zadowolony. Oddałem sprzęt i poszedłem jeszcze trochę powylegiwać się na plaży. Po odpoczynku miałem jeszcze siły na wieczorny trening na sprawdzonej trasie w parku.

Następnego dnia wstaliśmy z Basią wcześnie rano i przeszliśmy się na stację kolejową, z której pojechaliśmy do parku narodowego Blue Mountains. Góry Błękitne to położone 100 km na zachód od Sydney pasmo Wielkich Gór Wododziałowych. Swoją nazwę zawdzięczają porastającym je eukaliptusom, z których ulatniają się olejki eteryczne, tworząc delikatną, niebieskawą mgiełkę nad dolinami. Po Blue Mountains można długo spacerować, dlatego na wycieczkę zarezerwowaliśmy sobie cały dzień. Wysiedliśmy w miejscowości Katoomba, a stamtąd przejechaliśmy autobusem do parku.

Rozpoczęliśmy zwiedzanie zgodnie ze szlakami na mapce. Warto było tu przyjechać. Zaczęliśmy od dolinki z gęstą roślinnością. Mieliśmy też okazję obserwować spływające w dół wodospady. Szlaki turystyczne są tutaj bardzo malownicze - czasem trzeba przejść pod wiszącą skałą, zejść w głąb ciekawego wąwozu. Wdrapaliśmy na szczyt w zachodniej części doliny. W tutejszym centrum turystycznym odpoczynek znalazło wiele osób, które wyraźnie nie były wprawione w chodzeniu po górach. Niektórzy poruszali się na szlakach w klapkach. Z okolic centrum turystycznego odjeżdża kolejka linowa, ale nie chcieliśmy korzystać z tej atrakcji - wystarczyły nam widoki ze szlaku. Turyści w klapkach na pewno preferują przejażdżkę kolejką.

Blue Mountains - wodospad Katoomba

Potem urządziliśmy sobie dłuższy spacer na wschód. Minęliśmy wodospady Katoomba i dotarliśmy do Echo Point, z którego jest chyba najładniejszy widok na okolicę. Przede wszystkim, po lewej stronie widać symbol Blue Mountains - skały "trzech sióstr". Ich historia wywodzi się z legendy aborygeńskiej plemienia Katoomba. W Jamison Valley żyły niegdyś trzy piękne siostry należące do plemienia Katoomba. Bardzo spodobały się trzem braciom z innego plemienia, którzy mimo tradycyjnego zakazu próbowali porwać siostry, przez co wybuchła wojna między plemionami. W jej czasie czarownik plemienia Katoomba zamienił siostry w trzy górujące nad doliną skały, żeby uchronić kobiety przed cierpieniem. Niestety, czarownik zginął w walkach i czaru nie miał już kto odwrócić. I tak trzy siostry patrzą do tej pory na dolinę z wysokości przeszło 900 m n.p.m. Przeszliśmy się chodnikiem do najbliższej i jednocześnie najwyższej siostry. Szlak kończy się tam wyrwą w skale, a dalej nie można już przejść.

Trzy siostry

Potem przeszliśmy się wzdłuż drugiej doliny szlakiem Prince Henry Cliff Walks. Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas, żeby pooglądać piękne widoki. Przez kwadrans ucięliśmy sobie pogawędkę z poznaną na szlaku turystką. Linda, z pochodzenie Greczynką, była bardzo gadatliwą i przez 15 minut udało jej się nam opowiedzieć historię swojego życia. Potem szlak zaprowadził nas w okolice wodospadów Luera. Tam ostatni raz mieliśmy okazję podziwiać Błękitne Góry, nad którymi powoli zachodziło słońce. Ponad Jamison Valley latały białe papugi, a ich odgłosy nadawały temu miejscu niepowtarzalną atmosferę. Na jednym drzewie naliczyłem dziesięć pięknych białych papug Sulphur-crested Cockatoo.

Zaczynało się robić ciemno, a ostatni jeżdżący przy szlakach Explorer Bus dawno już odjechał. Byliśmy zdani na nasze nogi i umiejętności nawigacyjne, żeby dotrzeć do stacji kolejowej. Do Sydney wróciliśmy późnym wieczorem po bardzo udanej całodziennej wycieczce. Po powrocie miałem jeszcze siłę na krótki wieczorny trening w parku.

Następnego dnia (piątek) postanowiłem zrobić sobie wolne od biegania. Pojechaliśmy z Basią do Sydney Aquarium, które mieści się przy Darling Harbour. Port jest położony w głębi zatoki, za Harbour Bridge. Już sam spacer po nabrzeżu był bardzo przyjemny. Zostałem tam zaczepiony przez chłopaka, który rozdawał ulotki rejsu na oceanie z możliwością oglądania wielorybów. Bardzo zapaliłem się do tego pomysłu, bo nigdy wcześniej nie widziałem na żywo tych olbrzymich ssaków morskich. Stwierdziłem, że będzie do tego okazja, ale następnego dnia.

Sydney Aquarium było warte odwiedzenia. Znajdują się tutaj trzy baseny: z rekinami, fokami i fauną rafy koralowej. To pierwsze dostarcza odwiedzającym najwięcej emocji. Spaceruje się przeszklonymi, półokrągłymi korytarzami, dzięki czemu z łatwością można zobaczyć z bliska wielkiego rekina. Miałem niebywałą okazję oglądania karmienia rekinów. Do basenu wskakuje wtedy kilku nurków, ale wbrew pozorom, to nie oni są pokarmem krwiożerczych bestii. Oswojone rekiny jakoś tolerują ubranych w skafandry ludzi, za to ze smakiem zjadają ryby, które nurkowie podają im prosto do pysków. Byłem w szoku, kiedy nurek trzymał za ogon dużą rybę, a rekin objął ją swoimi wielkimi zębami i zaczął wierzgać głową, żeby wyrwać pokarm nurkowi. Widok mieszającej się z wodą krwi robił wrażenie :-/ W basenie pływały również wielkie płaszczki, które potrafiły zasłonić swoim ciałem dużą część półokrągłego korytarza, niczym wielki parasol, rozłożony nad zwiedzającymi. Płaszczki z pozoru wyglądają niegroźnie, ale to właśnie przedstawiciel tego gatunku odebrał życie Irwinowi - "Łowcy krokodyli".

A propos krokodyli, właśnie w Sydney Aquarium widziałem przedstawiciela tego gatunku, który był zupełnie spokojny. Przeważnie stał nieruchomo i łypał tylko okiem na przechodzących turystów. W pewnym momencie zanurzył na chwilę swoje wielkie cielsko w stawie, a potem znowu odpoczywał na brzegu. Przy okazji dowiedziałem się, jak odróżnić krokodyla od aligatora. Te drugie mają moim zdaniem mniej ciekawy wygląd. Z pyska wystają im jedynie górne zęby. W Australii występują jedynie krokodyle, więc i tak nie można pomylić, z kim ma się do czynienia.

Akwarium

Ciekawe było również akwarium z fokami, które można było oglądać zarówno od strony przeszklonego dna, jak i z powierzchni basenu. Foczki fajnie pływały i wydawały bardzo ciekawe dźwięki. Akwarium z mieszkańcami rafy koralowej było najbardziej kolorowe ze wszystkich trzech. Z innych atrakcji Sydney Aquarium zapamiętałem jeszcze małe pingwinki, które zamieszkują południowe wybrzeża Australii. Nie przypuszczałem, że półtora roku później na Antarktydzie będę obcował jeszcze bliżej z fokami i pingwinami, do tego w ich środowisku naturalnym. Gdybym o tym wiedział, być może nie wybrałbym się w Australii na wycieczkę w celu zobaczenie wielorybów. U wybrzeży Antarktydy pływało ich mnóstwo.

Ostatnim ciekawym zwierzakiem, o którym chciałbym wspomnieć, jest dziobak. Ten gatunek stanowi fenomen dla biologów (posiada materiał genetyczny ssaków, ptaków i gadów), a jednocześnie jest świętym zwierzęciem Aborygenów. Ze swoim skórzastym dziobem wygląda dziwacznie, ale sympatycznie.

Po wizycie w akwarium przejechaliśmy się z Basią na Bondai - najbardziej znaną plażę w Sydney. Mieści się ona najbliżej centrum Sydney i jest najbardziej uczęszczana. Kąpałem się, opalałem i odpoczywałem - prawdziwe wakacje. Piątek miałem ustawiony jako dzień odpoczynku, dlatego zamiast biegać, poszedłem spać.

Następnego dnia rano zrobiłem sobie lekki rozruch z dużą ilością rozciągania, a potem pojechałem do wioski olimpijskiej w Sydney. Igrzyska odbywały się tutaj 6 lat wcześniej - w 2000 roku. Obiekty w wiosce olimpijskiej zaimponowały mi swoją wielkością. Dość powiedzieć, że główny stadion Telstra Stadium mógł pomieścić aż 130 tysięcy ludzi. Bardzo sprawdziło się to w czasie igrzysk, ale potem wielkość obiektów była zupełnie nieadekwatna do niewielkich miejscowych potrzeb. Faktem jednak jest, że Telstra Stadium gości obecnie czasem duże imprezy sportowe, np. związane z pucharem świata w rugby. Poza tradycyjną, Australijczycy mają również swoją odmianę tego sportu - Australia rules football, która jest tutaj bardzo popularna. W telewizji często widziałem migawki z meczów i udało mi się zrozumieć podstawowe zasady tej dyscypliny sportu.

Przeszedłem się trochę po wiosce olimpijskiej, która świeciła pustkami. Zakładam, że podobnie jest w przypadku hoteli. Baza została bardzo rozbudowana przez igrzyskami, a teraz w hotelach zatrzymuje się niewiele osób.

Pod słupem maratońskim w wiosce olimpijskiej

Obejrzałem prezentację multimedialną, która była wyświetlana w gąszczu słupów pod Telstra Stadium. Na słupach uwieczniono nazwiska wolontariuszy, którzy pomagali w organizacji igrzysk. Zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie pod słupem, na którym zaprezentowano trasę maratonu olimpijskiego. Mam również fotkę na najwyższym stopniu podium. Wizyta w wiosce była dla mnie pewną inspiracją przed maratonem.

Z wioski pojechałem do Circular Quay (przy operze), skąd miał odpłynąć statek pełen turystów żądnych zobaczenia wielorybów. W soboty takie rejsy są szczególnie obłożone. Dodatkowo tego dnia była piękna pogoda i wielu mieszkańców Sydney wykorzystało ten czas na żeglowanie po Sydney Harbour. Nasz statek musiał się przedzierać przez morze żaglówek. W takiej scenerii oddalające się kształty wieżowców w centrum, opery i Harbour Bridge wyglądały jeszcze ciekawiej. Wkrótce przekroczyliśmy granicę Sydney Harbour. Na północy, tuż za skałą, była plaża Manly. Surfowało się tutaj 3 dni wcześniej ;-)

Panorama Sydney Harbour

Po wypłynięciu na szeroki ocean turyści czekali na pierwszego wieloryba. Dostaliśmy ulotki, w których opisane były te ogromne ssaki. Wszyscy czekali na popisy humbaków. Polska nazwa "długopłetwiec" nie jest przypadkowa. Płetwy piersiowe humbaków są długie jak skrzydła. Pozwalają im płynąć z prędkością nawet 27 km na godzinę (chciałbym tak biegać) i nurkować do głębokości nawet 250 metrów (to już niekoniecznie). Mają stałą temperaturę ciała, zbliżoną do ludzi (37 stopni). Wiosną humbaki wędrują do mórz wód zimnych - w kierunku Antarktydy i w takiej właśnie podróży udało nam się je spotkać w okolicach Sydney.

Przez głośnik poinformowano nas, że dziób statku znajduje się na godzinie dwunastej, więc jeżeli wieloryb pojawi się np. od strony prawej burty, to będą nas informować, że jest np. "na trzeciej". Niedługo potem usłyszeliśmy: "Wieloryb na dziewiątej!" i wszyscy dosłownie rzucili się na lewą burtę. Ludzie stali w kilku rzędach, napierali na siebie, ci z tylnych rzędów stawali na palcach i wyciągniętymi w górę rękami robili zdjęcia (w większości oczywiście nieudane).

Wieloryby - jeden wypuszcza fontannę

Dorosłe humbaki mają długość przeszło 15 metrów, a ważą około 50 ton. Niestety, oglądane przeze mnie wieloryby były leniwe i nie robiły figur, które miałem wydrukowane na ulotce. Najbardziej efektowne są akrobatyczne wyskoki humbaków ponad wodę, możliwe dzięki długim płetwom. Ssaki wybijają się w górę, prezentując całe swoje 50 tonowe cielsko, po czym opadają do oceanu z dużym hukiem. Nie słychać było też słynnych pieśni humbaków (prawdopodobnie jest to element zalotów).

Nasze wieloryby pokazywały się przeważnie parami, wynurzały paszczę, po czym na powierzchni widać było grzbiet, a na koniec wielki ogon zwierzęcia. Kiedy wieloryb zanurzał się, statek podpływał w to miejsce. Dzięki temu mieliśmy większą szansę, że będziemy blisko przy kolejnym wynurzeniu. Mimo wszystko, trzeba pamiętać, że humbaki mogą pozostawać pod wodą nawet 30 minut, więc czasem musieliśmy trochę poczekać na kolejne wynurzenie, które mogło nastąpić bardzo daleko od statku.

W czasie naszej wycieczki widzieliśmy kilka wielorybów i to wiele razy. Po blisko godzinie takiego oglądania człowiekowi zaczyna się nudzić i euforia związana z zobaczeniem wielkiego ssaka znacznie maleje. "Humbak na piątej!" - "OK, nie chce mi się już iść na rufę". Pół godziny wcześniej ludzie pędziliby tam na złamanie karku.

Mimo że półtora roku później miałem okazję do znacznie bliższego obcowania z wielorybami, to rejs w Sydney wart był swojej ceny. Nie chodziło tylko o zobaczenie ssaków, ale również o fajną wycieczkę przez Sydney Harbour na otwarty Ocean Spokojny. Większość turystów po naszym rejsie wysiadła przy Circular Quay. Tutaj był zacumowany olbrzymich rozmiarów statek wycieczkowy. Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego. Przyjrzałem się budynkowi opery, pod którą postawiono już bramę mety maratonu. Byłem ciekawy, w jakim humorze przekroczę ją następnego dnia.

Niewielka liczba turystów została na statku, który przepłynął pod Harbour Bridge. To też było dla mnie ciekawe doświadczenie. Statek zacumował ostatecznie w Darling Harbour, niedaleko Sydney Aquarium.

Po rejsie wróciłem do mieszkania i zrobiłem sobie pasta party. Wcześnie położyłem się spać, bo następnego dnia czekała mnie pobudka o nieludzkiej godzinie. Ustawiłem sobie kilka budzików, bo nie darowałbym sobie, gdybym zaspał na maraton, który był głównym celem mojej eskapady przez pół świata.

Na szczęście wszystko poszło zgodnie z planem. Wczesnym rankiem przyjechałem metrem do Milsons Point - dzielnicy w centrum Sydney, pod północną częścią Harbour Bridge. Maraton zaczynał się o 7:10 (wcześniej startowałem tak wcześnie tylko raz - w ultramaratonie Rzeźnik - o wschodzie słońca). 40 minut wcześniej z tego samego miejsca startował półmaraton, przez co panował lekki bałagan. Spore zamieszanie dało się zauważyć przy kolejkach do toalet, część półmaratończyków usłyszała strzał startera siedząc w toi-toi-ce (ciekawe, czy odruchowo wyrwali do przodu). Spokojnie rozgrzałem się nad brzegiem zatoki (piękny widok na budynek opery) i ustawiłem się na stracie tuż na Kenijczykami.

Po strzale startera wbiegaliśmy pod górkę na Harbour Bridge. Napierałem dość mocno, ale po minięciu tablicy 1 km dałem się wyprzedzić kilku biegaczom. Nie wiedzieli wtedy jeszcze, że po 30 kilometrach przyjdzie im znowu oglądać napis "CELIŃSKI" na plecach mojej biegowej koszulki ;-) Pierwsze pięć kilometrów biegłem trochę spięty. Z mostu zbiegliśmy w lewo na wiadukt nad Circular Quay, skąd roztaczał się piękny widok na zatokę i budynek opery, dalej pętelka w parku, skąd trasa prowadziła na południe. Stwierdziłem, że do piątego kilometra moje tempo było za wysokie (20:04) i postanowiłem trochę odpuścić. Przez kolejne minuty dałem się wyprzedzić kilku zawodnikom. Trwało to aż do 12. kilometra, kiedy wbiegliśmy do Contenial Park. Tam przyczepiłem się do Duńczyka, który mnie wcześniej wyprzedził i zaczęliśmy napierać. Od tego momentu do mety wyprzedziłem kilkudziesięciu zawodników, mnie nie wyprzedził nikt.

Widoki w parku były fantastyczne, choć dość trudno biegło się po źle wyprofilowanym asfalcie. Później trasa prowadziła ulicami na południu, gdzie zaliczyliśmy kolejne trzy 180-stopniowe zawrotki. Niestety, trasa w Sydney na pewno nie była idealna do bicia rekordów ze względu na profil (dużo wzniesień) i masę ostrych zakrętów i zawrotek. Trudy biegu rekompensował mi widok wioski olimpijskiej, którą odwiedziłem poprzedniego dnia. Spokojnie popijałem po kilka łyków wody na każdym punkcie. Liczyłem też na żel w tubce, który miał być rozdawany na 17 kilometrze. Niestety - zawiodłem się.

Półmetek minąłem w 1:26:58. To był idealny czas, dzięki któremu pozostawał mi minutowy zapas w przypadku ewentualnego kryzysu na ostatnich kilometrach. Zaczęliśmy wracać na północ. Porządnie wiało, dlatego starałem się trzymać tuż za plecami Duńczyka. Potem zmieniłem go na prowadzeniu, żeby i on trochę skorzystał z osłony. Nadszedł 25. kilometr, gdzie trasa miała iść w dół. Zauważyłem, że mocno naciska na nas jakaś kobieta - zaczęła nas wyprzedzać. Trochę wbrew rozsądkowi zacząłem się z nią ścigać. Duńczyk został z tyłu, my pobiegliśmy razem, z górki na pazurki. Biegnąc obok siebie mijaliśmy kolejnych zawodników - nie mieli szans. Oboje nakręcaliśmy się coraz bardziej, a trwało to ponad 10 minut. W końcu moja partnerka odpuściła i zostałem sam. Wbiegłem na wiadukt nad Darling Hrabour i miałem okazję podziwiać ten piękny port. Dalej trasa prowadziła na zachód w kierunku industrialnych obszarów Sydney. W końcu doczekałem się punktu z żelem energetycznych, otworzyłem tubkę i ochoczo zacząłem zasysać jej zawartość. Na 30. km minąłem biegacza, który zupełnie opadł z sił. Przypomniał mi się maraton z Krakowa, w którym uczestniczyłem półtora roku wcześniej - byłem wtedy w podobnej sytuacji jak ten chłopak. Mnie też się teraz wydawało, że dopadnie mnie kryzys. Na szczęście to było tylko pół minuty, kiedy organizm przestawiał się na spalanie tłuszczu - potem nie odczuwałem już dyskomfortu.

W Sydney zrobiło się bardzo ciepło. Przez kolejne kilometry utrzymywałem przyzwoite tempo, ale starałem się nie szaleć. W okolicach 33. kilometra zrobiliśmy kolejną zawrotkę. Duńczyk biegł wtedy kilkadziesiąt metrów za mną. Czułem, że do mety jest coraz bliżej. Wyprzedzałem kolejnych rywali, patrzyłem już tylko do przodu, nie miałem ochoty na podziwianie widoków. Na 37. kilometrze do końca wyssałem tubkę z żelem. Nie cała jej zawartość trafiła niestety do ust - moje uda i koszulka były umazane kleistą substancją. Znowu przebiegłem wiadukt nad Darling Harbour przyglądając się zmęczonym biegaczom, nad którymi miałem już około 10 km przewagi. Dalej przebiegłem koło oceanarium, które odwiedziłem dwa dni wcześniej. Do naszej dyspozycji była bardzo szeroka ulica, na której biegło zaledwie kilku biegaczy. Policzyłem sobie czas - 2:55 wychodziło z palcem w nosie, mogłem pobiec nawet w granicach 2:54.

Istotny moment biegu nastąpił przy Dawes Point na 40. kilometrze. Tutaj trasa prowadziła bardzo stromym, krętym podbiegiem. Przewaga między mną a dwoma poprzedzającymi mnie biegaczami wynosiła przed wzniesieniem kilkadziesiąt metrów. Po chwili na podbiegu zobaczyłem ich idących, ze spuszczonymi ramionami. Przemknąłem szybko obok nich, biegnąc pod górkę, jak na członka klubu OTK Rzeźnik przystało ;-) Na moście na chwilę straciłem orientację. Skręciłem na kręty ślimak w dół i bałem się, że pomyliłem trasę. Na szczęście po chwili ślimak się skończył i w tunelu pod mostem zobaczyłem kilku biegaczy. Po chwili padli moim łupem, a jeszcze jednego zawodnika minąłem na kolejnym podbiegu na znany mi już tego dnia wiadukt nad Circular Quay. Na wiadukcie dopingowało nas wiele osób. "Jak już blisko!". Szybko zbiegałem w dół, przy Circular Quay tłum wiwatował, zacząłem wymachiwać w górze palcem wskazującym, jakbym nakręcał katarynkę, która wydawała coraz więcej decybeli. W krzyczącym tłumie usłyszałem "Szakil!", odwróciłem się i zobaczyłem moich znajomych. Dalej widzę operę, skręcam w prawo, meta jest na wyciągnięcie ręki. Wyłączam stoper - zatrzymał się na czasie 2:53:59, z radości biję się pięściami w uda i wzorem premiera Marcinkiewicza powtarzam "Yes, yes, yes!".

Ostatnie metry maratonu pod operą

W kolejnych minutach wbiegali moi znajomi z trasy, między innymi kobieta, z którą jak szaleni zbiegaliśmy z górki. Wymieniliśmy parę zdań, oboje bardzo zadowoleni z biegu. Był też Duńczyk, z którym trzymaliśmy się razem przez dobre 10 km. Nabiegał ponad 2:56. Mówił, że bardzo chciał mnie gonić, ale byłem dla niego za szybki. To był mój wielki dzień. Na mecie nie wyglądałem na zmęczonego, co potwierdzili moi znajomi. W świetnym stylu zrealizowałem cel, który sobie postawiłem.

Chwilę po przekroczeniu mety, obok mnie od lewej: Madga, Basia, Kasia, na dole Kuba, fot. Marcin

Film z maratonu w Sydney


Film do pobrania

Po biegu przeszedłem się do Royal Botanical Gardens, gdzie można było odebrać swoje rzeczy i coś zjeść. Plac był pełen półmaratończyków, którzy zdążyli już dawno skończyć swój bieg, choć byli i outsiderzy, których prawie udało mi się dogonić. Na moim filmie z finiszu jest zabawna sytuacja, jak parę sekund przede mną na metę wchodzi jakiś dziadek, który ukończył półmaraton w czasie powyżej 3 godzin (półmaratończycy startowali wcześniej). Trochę zirytował mnie tej tłum w strefie mety, szybko odebrałem worek i wróciłem do moich znajomych. Posiedzieliśmy sobie na schodach opery i zrobiliśmy trochę zdjęć. Czułem się wtedy bardzo szczęśliwy.

Wróciliśmy do metra i był to dla mnie bolesny spacer. Trochę odzywał się też mój żołądek. W metrze zagadała do mnie starsza pani, która ukończyła półmaraton. Była oszołomiona moim wynikiem.

W mieszkaniu udało mi się na trochę położyć, ale na normalny sen nie miałem ani ochoty, ani czasu. Musieliśmy się pakować, bo tego dnia zaplanowaliśmy z Basią nasz wyjazd na południe. Marcin i Magda odwieźli nas do centrum, a tam musieliśmy sobie radzić sami. Przeszliśmy się chwilę po sydneyskim parku St James i Hyde Park, w którym stoi ładny pomnik wojenny.

Poszliśmy do firmy rentalowej, w której miałem zarezerwowany samochód i tam spotkała mnie przykra niespodzianka. Okazało się, że do wynajmu wymagane jest międzynarodowe prawo jazdy, którego sobie nie wyrobiłem. W drugiej firmie poprosili o tłumaczenie pozycji z prawa jazdy na angielski, a ta czynność powinna być podobno wykonana przez tłumacza przysięgłego. Gdzie ja takiego teraz znajdę? Czyżby moje plany miały się zawalić z powodu takiej głupoty? Trochę zrezygnowany, poszedłem do formy Hertz i tutaj odczułem dużą ulgę. Przyjęli moje polskie prawo jazdy, które sam miałem przetłumaczyć na kartce i podpisać takie oświadczenie. Uff...

Po załatwieniu formalności mogłem usiąść za sterami czerwonej Toyoty Corolli. Była to czwarta konfiguracja kombinacji ułożenia kierownicy i rodzaju skrzyni biegów, jaką przerabiałem w ciągu ostatniego roku. Na co dzień jeżdżę z kierownicą po lewej stronie, z manualną skrzynią biegów. W marcu 2006 w Stanach wynająłem samochód z automatem, a w Irlandii w listopadzie 2005 jeździłem z kierownicą po prawej stronie ze skrzynią manualną. Teraz w Australii zostało mi do zaliczenia największe dla mnie udziwnienie - kierownica po prawej stronie plus automat. Na szczęście automatyczna skrzynia biegów jest wygodniejsza od manualnej i szybko sobie z tym poradziłem.

Wyjechaliśmy drogą nr 1 na południe, w kierunku Melbourne. Minęliśmy miejscowość o zabawnej nazwie Wollongong. Nie jest to jednak nic nadzwyczajnego, skoro samochód wynajmowaliśmy w dzielnicy Sydney o nazwie Woolloomooloo. Pochodzi ona z języka aborygeńskiego i została nadana przez pierwszego posiadacza ziemskiego w Australii - Johna Palmera. Podobne dziwne nazwy można spotkać na terenie całej Australii.

Droga nam się dłużyła, a ja odczuwałem zmęczenie po maratonie. Niestety, wbrew moim nadziejom, trasa A1 nie prowadziła nad oceanem i nie było z niej ładnych widoków. Przeważnie otaczały nas lasy i znaki ograniczenia prędkości, które spowalniały podróż. Po długiej jeździe w ciemnościach zdecydowałem się w końcu zatrzymać w motelu w miejscowości Bega. Byłem zmęczony i szybko zasnąłem.

Następnego dnia kontynuowaliśmy naszą podróż. W ciągu dnia jechało się znacznie przyjemniej, bo mogliśmy podziwiać zmieniający się krajobraz. Niedaleko za Bega przekroczyliśmy granicę wyjechaliśmy ze stanu Nowa Południowa Walia (New South Wales) i wjechaliśmy do Victorii. W tych okolicach (miejscowość Mallacoota) 20 kwietnia 1770 roku James Cook pierwszy raz dopłynął do australijskiego wybrzeża.

Dalej trasa prowadziła na zachód, w stronę Melbourne. Po południu byłem już trochę podirytowany długą podróżą i noga na pedale gazu zaczynała mi się robić ciężka. Momentami łamałem bardzo restrykcyjne ograniczenia prędkości, ale perspektywa otrzymania surowego mandatu hamowała moje zapędy. Na szczęście po powrocie do Polski nie dostałem mandatu z australijskiego fotoradaru, co podobno zdarzało się obcokrajowcom wynajmującym samochody.

Przez Melbourne przejechaliśmy autostradą i nie mieliśmy możliwości zwiedzenia miasta. Mogliśmy je ocenić z dalszej perspektywy, patrząc głównie na wysokie biurowce w centrum. Krótkie zwiedzanie Melbourne mieliśmy zaplanowane w drodze powrotnej, teraz musieliśmy pojechać jeszcze dalej na zachód. Za miejscowością Geelong skręciliśmy z głównej drogi i w końcu dojechaliśmy do naszego celu - miejscowości Torquay.

Zatrzymaliśmy się przy muzeum surfingu, które właśnie zamykano. Nocleg znaleźliśmy w pobliskim motelu. Po przejechaniu tego dnia 700 km miałem już dość siedzenia - postanowiłem trochę pobiegać. Najpierw przeszliśmy się chwilę z Basią po mieście, a potem przetruchtałem parkami wzdłuż The Esplanade przy plażach. Wycieczkę biegową skończyłem przy polu golfowym, które działało mimo późnej pory. Przespacerowałem się trochę po plaży i wróciłem do hotelu.

Następnego dnia wyjechaliśmy bardzo wcześnie rano i praktycznie załapaliśmy się na wschód słońca nad plażą Jan Juc. Niedaleko na południe znajduje się Bells Beach - kultowa plaża surferów ze stanu Victoria. Ten fragment wybrzeża leży już nad Oceanem Indyjskim - umowną granicą z Oceanem Spokojnym jest południk przechodzący przez Tasmanię.

Tego dnia czekała nas długa droga po pięknej Great Ocean Road. Malowniczo położona nad oceanem trasa została wybudowana po I wojnie światowej przez żołnierzy australijskich, w hołdzie ich poległym kolegom. Mieliśmy to szczęście, że jadąc lewą stroną drogi byliśmy bliżej oceanu. Great Ocean Road była jedną z najładniejszych tras, jaką przejechałem samochodem. Kilka razy zatrzymywaliśmy się po drodze, żeby podziwiać widoki.

Great Ocean Road

Po pokonaniu długiego odcinka krętej trasy minęliśmy Apollo Bay, wspięliśmy się na górę i skręciliśmy na południe w wąską drogę prowadzącą w kierunku Cape Otway - najbardziej wysuniętego na południe przylądka na odcinku wybrzeża Melbourne - Perth. Naszym celem było zobaczenie latarni morskiej i misiów koala, które często przesiadują na tutejszych drzewach. Najpierw musieliśmy się przeprawić przez gęsty las, co również było ciekawym doświadczeniem. W końcu dotarliśmy na otwartą przestrzeń.

Cape Otway od czasu jego odkrycia był ważnym punktem dla marynarzy. Ciężko było się tu jednak dostać z głębi lądu, z powodu bardzo gęstego lasu. Udało się to w połowie XIX wieku i w 1848 wzniesiono tutaj latarnię morską. Nie spełniła jednak ona swojej roli idealnie - Cape Otway było świadkiem zatonięcia ośmiu statków.

Inną atrakcją parku Cape Otway jest eukaliptusowy las, na którego drzewach można spotkać sporo misiów koala. Większość z nich jest zupełnie niewzruszona widokiem licznie odwiedzających te okolice turystów. Miśki siedzą sobie i leniwie żują liście. Udało nam się namierzyć kilka sztuk i zrobiliśmy sobie zdjęcia. Kiedy już nacieszyliśmy oczy i wracaliśmy do samochodu, zaczepiła nas dwójka japońskich turystów: "Look - koala bear". "Yeah, I know" - odpowiedziałem równie leniwie, jakby to zrobił wskazany palcem misiek.

Z misiem koala

Wyjechaliśmy z Przylądka Otway i kierowaliśmy się dalej na zachód Great Ocean Road. Tutaj trasa była już mniej atrakcyjna - tylko momentami widzieliśmy ocean. Wróciliśmy do niego dopiero w okolicach Port Campbell National Park. To był cel naszej podróży.

Zwiedzanie zaczęliśmy od zachodniej części parku - okolic Loch Ard Gorge. "Gorge" oznacza gardziel. Pochłonęła ona statek o nazwie Loch Ard, który rozbił się tutaj w 1878 roku na wyrastającym z oceanu łuku skalnym. Trzymiesięczny rejs Loch Ard relacji Anglia - Melbourne zakończył się tragicznie. Z 51-osobowej załogi ocalała tylko dwójka dziewiętnastolatków - młody marynarz i irlandzka imigrantka (cała jej rodzina zginęła). Chłopak został wyrzucony na brzeg przez fale, usłyszał wołanie dziewczyny o pomoc i uratował ją od pewnej śmierci.

Przeszliśmy się z Basią na niewielki cmentarz na klifie, poświęcony pamięci poległych w katastrofie. Jest to chyba najładniej położony cmentarz, jaki kiedykolwiek odwiedziłem. Dotarliśmy do końca szlaku - ujścia rzeki Sherbrook River i wróciliśmy do największych atrakcji Loch Ard Gorge. Obejrzeliśmy jaskinię nad oceanem, z głębi której wydobywały się dźwięki zasysanego powietrza (tzw. "blowhole"). Jaskinia miała ujście z drugiej strony. Mogliśmy wizualizować sobie miejsce, w którym rozbił się statek (jest to narysowane na tablicy informacyjnej). Zeszliśmy na plażę przy pięknej, wąskiej zatoczce. Niesamowite były także piękne łuki i kolumny skalne, wyłaniające się z oceanu. Jeden z tych pięknych łuków runął trzy lata po mojej wizycie w Australii. Tutejszy krajobraz ciągle się zmienia.

Okolice Loch Ard Gorge - wsparcie łuku na pierwszym planie runęło do oceanu 3 lata później

Po dłuższym spacerze byliśmy zachwyceni widokami, a przed nami była inna atrakcja, symbol Great Ocean Road - Skały Dwunastu Apostołów. Musieliśmy do nich pojechać kawałek na wschód. Skały Dwunastu Apostołów to naturalnie powstałe kolumny, stojące w parku narodowym Port Campbell przy Great Ocean Road. Proces erozji wapiennych skał przebiegał w ten sposób, że słabsze ich części były szybciej podmywane, tworząc na początku łuki. Następnie, podpory tych łuków nie wytrzymywały i "sufit" opadał, pozostawiając jedynie stojącą przy brzegu kolumnę. Nie są one jednak tak twarde, że będą stały wiecznie. Apostołów dawno już nie jest dwunastu. W 2005 roku (rok przed moim przyjazdem) na oczach wielu turystów zawaliła się ogromna, 50-metrowa kolumna. W 2009 roku padła kolejna i teraz z 12 Apostołów pozostaje tylko siedmiu. Pierwszy zapewne odpadł Judasz ;-)

Skały Dwunastu Apostołów

Po wizycie w Port Campbell udaliśmy się na północ w stronę Otway Fly Tree Top Walk (okolice Lavers Hill). Jest to wysoka na 25 metrów platforma, dzięki której można poruszać się chodnikiem w koronach ogromnych drzew. Przyjemny był już sam spacer po parkowych ścieżkach, pełnych ciekawej roślinności. Wędrówka w koronach drzew dostarczała jeszcze większych wrażeń. Osoby z lękiem wysokości zdecydowanie nie powinny tam wchodzić. Przy silniejszym wietrze drzewa zaczynają się kołysać, co na dole nie jest specjalnie zauważalne, ale już na górze widać, jak bardzo odchylają się od swojego pionowego położenia. Szczególnie ciekawe było miejsce, w którym chodnik się kończył. Na środku konstrukcji znajduje się 45 metrowa wieża, na którą weszliśmy spiralnymi schodami. Widok stamtąd był świetny. Basia miała trochę stracha, szczególnie, że dzieciaki urządzały sobie na zawieszonych chodnikach zawody biegowe, przy okazji poruszając całą konstrukcją. Wstrząsy były najbardziej odczuwalne na szczycie wieży.

Po wyjeździe w parku okazało się, że poruszamy się w przeciwnym kierunku niż powinniśmy. Zawróciłem na pustej drodze i spokojnie jechałem sobie prawym pasem. Nagle, z przeciwka pojawił się jadący prosto na nas samochód. "Co on wyrabia!" - zareagowałem w pierwszej chwili, lecz szybko się zorientowałem i pokornie wróciłem do zasad ruchu lewostronnego. Mimo setek znaków drogowych "Drive on left in Australia", takie sytuacje też się zdarzają.

Z tych rejonów skierowaliśmy się z powrotem w kierunku Melbourne. Do miasta dojechaliśmy wieczorem, gdy było już ciemno. Zatrzymałem się na przedmieściach Melbourne i w ciemno poszukałem noclegu. Na szczęście udało się to w miarę szybko załatwić. Następnego dnia mieliśmy w planie przejazd w kierunku Góry Kościuszki, dlatego na zwiedzanie Melbourne mieliśmy jedynie wieczór. Do centrum dojechaliśmy podmiejskim pociągiem.

Muszę przyznać, że nie byłem najlepiej przygotowany na zwiedzanie miasta. Przeszliśmy się mostem na rzece Yarra i głównymi ulicami. Miasto jest bardzo dogodnie położone - oplata zatokę Port Phillip, która z oceanem jest połączona wąskim przesmykiem. Melbourne liczy 3,7 mln mieszkańców i jest drugim co do wielkości miastem w Australii (po Sydney). Było stolicą Australii w latach 1901-1927, zanim tę funkcję zaczęła pełnić Canberra. Co ciekawe, Melbourne było dwukrotnie uznawane za najlepsze miasto do życia na świecie. Niestety, nie byłem tego w stanie ocenić choćby w minimalnym stopniu, bo po Melbourne spacerowałem jedynie nocą. Wydaje mi się jednak, że nie dorównuje ono urokom Sydney.

Większość głównych miast Australii była początkowo angielskimi koloniami karnymi. Taka istniała również w okolicach Melbourne na początku XIX wieku, jednak szybko została zlikwidowana. Miasto u ujścia rzeki Yarra zostało założone przez grupę wolnych osadników w 1835 roku. W latach 80-tych XIX wieku Melbourne było drugim po Londynie największym miastem Imperium Brytyjskiego. Z tego okresu pozostało tutaj wiele wspaniałych budowli wiktoriańskich. Faktycznie, jeżeli chodzi o zabytki, Sydney jest ubogim krewnym swojego konkurenta ze stanu Wiktoria. Melbourne było pierwszą stolicą Federacji Australii, jednak w 1927 roku siedzibę parlamentu przeniesiono do Canberry. W 1956 roku w Melbourne odbyły się igrzyska olimpijskie. Obecnie miasto cieszy się dużą popularnością wśród studentów, którzy korzystają z bardzo rozbudowanej oferty akademickiej miasta.

Przespacerowaliśmy się wieczorem po ulicach Melbourne. Oboje byliśmy zmęczeni po długim dniu i nie mieliśmy specjalnie ochoty na aktywne zwiedzanie. Zrobiłem się głodny, a ponieważ było już bardzo późno, nie mogliśmy znaleźć odpowiedniej knajpy. Wtedy podjąłem decyzję, której później żałowałem - weszliśmy do baru indyjskiego. Z zewnątrz nie wyglądało to tak strasznie, ale po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że przychodzą tam praktycznie sami mężczyźni i Basia miała prawo czuć się nieswojo. Stan higieny w toalecie pozostawiał wiele do życzenia. Ucieszyłem się, że można sobie samemu nalewać napoje, ale gdy próbowałem wybrać czyste szklanki, musiałem się zdecydować na te najmniej brudne. Poprosiliśmy o jedzenie, które byłoby znośne dla naszych europejskich żołądków, jednak danie dziwnie smakowało i było bardzo pikantne. W knajpie zrobił się w pewnym momencie spory tłok. Tak się składa, że przez wiele lat do Melbourne napływały tysiące Hindusów i ta mniejszość narodowa ma tu spory udział. Często spotykają się wieczorami w tego typu knajpach. Czuliśmy się tu obco i po zjedzeniu posiłku postanowiliśmy szybko się stąd ewakuować. Po dalszym spacerze wróciliśmy ostatnim pociągiem do naszego hotelu na północy Melbourne. Można powiedzieć, że zaliczyliśmy turystycznie to miasto, ale nie zdążyliśmy się nacieszyć jego widokiem.

Następnego dnia wyjechaliśmy rano na północną autostradę M31 w kierunku Sydney. Na stacji benzynowej ekspedientka zaczepiła mnie, jaką trasą podróżuję. Powiedziałem, że wracam z Melbourne do Sydney. Na pytanie, które miasto bardziej mi się podoba, odpowiedziałem, że zdecydowanie Sydney. Spojrzała na mnie groźnym wzrokiem i chyba nie żartowała. Rywalizacja obu miast jest znana od wielu lat. Oba chciały był stolicą Federacji Australijskiej, jako kompromis wybudowano Canberrę pomiędzy tymi dwoma głównymi miastami. Melbourne miało igrzyska w 1956, Sydney zazdrościło przez 44 lata, itd.

Po szybkim przejeździe autostradą, w okolicach Albury zjechaliśmy na mniej uczęszczane drogi w stronę Kosciuszko National Park. Moją uwagę po drodze zwrócił wielki zbiornik wodny, nad którym postanowiliśmy się zatrzymać. To było duże jezioro Hume'a, które powstało na skutek zbudowania tamy w tej okolicy. Wąwóz został zalany wodą, a pozostałością po rosnącym tu wcześniej olbrzymim lesie są wystające z dość płytkiej wody konary drzew. Wygląda to nienaturalnie - widać, że krajobraz powstał na skutek ingerencji człowieka w środowiska. Mimo wszystko, z zainteresowaniem przespacerowałem się po brzegu jeziora.

Jeziora Hume'a

Dalsza trasa doprowadziła nas bramy Kosciuszko National Park. Zgodnie z dziwnymi przepisami, musiałem mieć w bagażniku łańcuchy, które powinienem założyć na koła w przypadku opadów śniegu. Było to jednak zaskakujące, bo o tej porze roku o śniegu na tych drogach nie mogło być mowy. Mimo wszystko, ostrzegano mnie, że w przypadku kontroli, policja może wlepić mi spory mandat. Dlatego zdecydowałem się na wypożyczenie łańcuchów na stacji benzynowej (wiedziałem wcześniej, że będę miał taką możliwość). Wynajęcie nie było drogie, a łańcuchy obiecałem oddać na stacji benzynowej przy wyjeździe z parku w położonej po jego drugiej stronie miejscowości Jindabyne (co oczywiście uczyniłem). Tak naprawdę, mogłem nie oddawać tych łańcuchów i tylko bym na tym zarobił. W Australii wiele zachowań opiera się na zaufaniu do innych ludzi i bardzo mi się to podobało.

W Parku Narodowym Kościuszko trasa zaczęła się robić ciekawa. Jeździliśmy serpentynami, wspinając się na wysokie góry, a potem z nich zjeżdżając. Droga wydawała się zupełnie pusta, co mogło nieco uśpić czujność kierowcy. Byłem w szoku, kiedy po wyjściu z zakrętu na środku drogi wyrosły przede mną 3 kangury. Zacząłem hamować, ale one nawet nie zwróciły uwagi na samochód. Spojrzały na mnie dopiero, kiedy zatrzymałem się bardzo blisko. Wtedy grzecznie odkicały. Kangury nie są niestety zbyt spostrzegawcze. Co roku na drogach giną tysiące tych zwierząt. Niedługo później zobaczyłem jadącego z przeciwka tira, które można tu spotkać bardzo rzadko. Pomyślałem sobie, że przygoda z kangurami mogła uratować nam zdrowie. Po pierwsze, stałem się po niej bardziej czujny. Po drugie, spotkanie z tirem mogło nastąpić na zakręcie tej serpentyny, a ciężarówka jechała szybko i wolałem nie myśleć, co by się stało, gdybyśmy nie widzieli jej za zakrętem. Dzięki, kangurki... ;-)

Potem trasa zaprowadziła nas na przełęcz na wysokości bliskiej 2000 metrów. Tutaj spotkałem kolejne charakterystyczne zwierzę - wombata. Misiek stał na środku drogi i przez chwilę w ogóle nie chciał zejść. Niestety, nie zdążyłem zrobić mu zdjęcia. Nie mniej jednak, spotkanie z wombatem również było ciekawym przeżyciem.

Dojechaliśmy do miejscowości Thredbo. Zimą (w miesiącach kwiecień - sierpień) jest to popularny kurort narciarski. W drugiej połowie września miasteczko wyglądało na opuszczone. Nie oznacza to jednak, że łatwo znaleźć tu miejsce do parkowania - każdy centymetr wolnego obszaru jest tu na wagę złota. Po stromiznach w Thredbo fatalnie się jeździ. Udało mi się dojechać do schroniska młodzieżowego i zaparkować przy nim auto. Cena pokoju była zaskakująco wysoka jak na oferowane warunki - piętrowe łóżko z łazienką na korytarzu. Plusem była kuchnia, w której spokojnie można było ugotować własne jedzenie. Poza nami, w schronisku mieszkało niewiele osób, a wspólne przygotowanie posiłku pozwalało na lepszą integrację. Kiedy wieczorem kładłem się spać, zadzwonił do mnie znajomy z propozycją występu w telewizji następnego dnia. Odpowiedziałem, że planuję wtedy wchodzić na szczyt Góry Kościuszki w Australii - trochę się zdziwił.

Następnego dnia miałem jeden podstawowy cel - wejść na najwyższą górę Australii. Góra Kościuszki jest na szczęście najłatwiejszym do zdobycia szczytem korony ziemi. Liczy 2228 m n.p.m., a latem może się na nią wdrapać niedzielny turysta z nadwagą. Ja miałem nieco utrudnione zadanie, bo po zimie na szczycie zostało jeszcze sporo śniegu i lodu. Mimo wszystko, wierzyłem w moją maratońską kondycję.

Żeby ułatwić sobie sprawę, postanowiliśmy z Basią podjechać kolejką do schroniska. Widać było ostatnie znaki sezonu zimowego. Na stoku utrzymywała się wąska, oblodzona warstwa śniegu, po której zjeżdżało niewielu narciarzy i snowboardzistów. W wyższych partiach na pewno było więcej śniegu - w końcu ludzie zjeżdżali trasą od górnej stacji kolejki.

Wjechaliśmy z Basią kolejką, po drodze oglądając przyjemne widoki. Niestety, moja towarzyszka nie była przygotowana do wejścia na szczyt. Jej strój, a przede wszystkim buty, zupełnie nie nadawały się do zimowego trekkingu. Basia chętnie zgodziła się posiedzieć w schronisku i poczytać książkę, w czasie kiedy ja miałem stawić czoło górskim żywiołom. Ubranie przygotowałem bardziej do wbiegnięcia na górę, niż do zimowego wejścia, a na nogach miałem proste buty do biegania. Ratownicy w schronisku dziwnie na mnie patrzyli, gdy poinformowałem ich, że za chwilę będę wybiegał na szczyt. Mieli nadzieję, że nie będą musieli organizować akcji ratunkowej.

Zacząłem podbiegać na górę Kościuszki. Na początku dobrze mi szło, bo nawierzchnia była przyzwoita. Miałem też spory zapas energii, bo ostatni raz biegałem 3 dni wcześniej w Torquay. Wkrótce trasa stała się bardziej ośnieżona i oblodzona. Minąłem między innymi zamarznięte górskie stawy. Ostatni podbieg, a raczej podejście, było najtrudniejsze, ze względu na dość stromy spadek i duże oblodzenie. Latem jest to zapewne po prostu stroma górska ścieżka. W panujących tu zimowych warunkach przydałyby mi się raki i czekan. Niestety, wytarte podeszwy moich asicsów zupełnie nie trzymały przyczepności. Ich czubków nie dało się niestety wbić w oblodzoną nawierzchnię.

Mimo wszystko, po kilku delikatnych, kontrolowanych zjazdach, udało mi się wdrapać wyżej. Mgła bardzo ograniczała widoczność, ale w końcu wyłonił się z niej charakterystyczny kamień, wzniesiony na szczycie. "To tu!". Po chwili stanąłem na najwyższym szczycie Australii. Było strasznie zimno i wiał silny wiatr. Na szczęście byłem bardzo ciepło ubrany i nie przemarzałem. Zrobienie zdjęcia w tych warunkach stanowiło nie lada wyzwanie. Musiałem w tym celu zdjąć rękawiczki. Okazało się, że na tym zimnie bateria do aparatu przestała działać, ale na szczęście miałem zapasową. Z drugą też nie było najlepiej, ale wystarczyło na zrobienie kilku zdjęć. Dookoła nie było zbyt wiele widać, więc głównie robiłem zdjęcia sobie, korzystając też z samowyzwalacza. Po kilku minutach na tej mroźnej wichurze moje dłonie zrobiły się czerwone i postanowiłem skończyć tę zabawę. Na początku zejście było jeszcze bardziej męczące od wejścia, ale w końcu dotarłem na bardziej płaski, mniej oblodzony obszar, a zbiegnięcie do schroniska był już czystą przyjemnością. W schronisku czekała na mnie Basia i patrzący z niedowierzaniem ratownicy: "Już wróciłeś?". Gość spojrzał na zegarek i stwierdził, że podejście na szczyt w tych warunkach w takim czasie nie jest możliwe. "Widziałeś kamień?". "Pewnie, nawet go sfotografowałem" - wyciągnąłem zmrożony aparat i pokazałem mu zdjęcie. Zobaczył i uwierzył.

Na szczycie Góry Kościuszki

Kupiłem sobie coś ciepłego do picia i pogaworzyłem trochę z Basią. Wziąłem do ręki gazetę, a ponieważ przez jakiś czas byłem odcięty od wiadomości ze świata, zszokowała mnie informacja o przewrocie w Tajlandii i czołgach na ulicach Bangkoku. Tak się składało, że moja rodzina miała tam dom, do którego jeździła dwa razy w roku. Planowałem ich odwiedzić i przebiec maraton w Bangkoku w listopadzie następnego roku.

Ponieważ chwilę siedzieliśmy w schronisku, zaczepił nas jeden z ratowników, starszy już facet. Porozmawialiśmy chwilę właśnie na temat sytuacji w Tajlandii. Tak się składało, że ona też tam się wybierał, żeby odwiedzić mieszkającego tam brata, ale biorąc pod uwagę sytuację polityczną, musiał odłożyć ten wyjazd. Nie wiem, jak skończyła się jego historia, ale ja pojechałem rok później do Tajlandii.

Po ogrzaniu się w schronisku, postanowiliśmy wracać do Thredbo. Przejechaliśmy kolejką na dół i wskoczyliśmy do zaparkowanego samochodu. W Thredbo zdążyłem jeszcze zatankować i na tym skończyła się nasza wizyta pod Górą Kościuszki. Byłem bardzo zadowolony, że udało mi się zrealizować moje postanowienie i wejść na szczyt.

Trasa z Thredbo poprowadziła nas w dół do większej miejscowości Jindabyne. Tam oddaliśmy śniegowe łańcuchy i zatrzymaliśmy się chwilę nad brzegiem jeziora. Byłem głodny po tej całej imprezie w górach, więc poszliśmy do miejscowej knajpy na porządny posiłek. Jindabyne pamiętam, jako uroczą miejscowość w górach. Istotny dla Polaków jest stojący w niej pomnik Pawła Edmunda Strzeleckiego - pierwszego zdobywcy Góry Kościuszki, która zawdzięcza mu swoją polską nazwę.

Dalsza trasa wyprowadziła nas z Parku Narodowego Kościuszko w stronę miejscowości Cooma, a dalej na północ trasą 23, w stronę Canberry. Stolica Australii była ostatnim punktem wycieczki, który zamierzaliśmy odwiedzić.

Canberra jest miastem, które zostało wybudowane "w środku niczego" pomiędzy Sydney (320 km), a Melbourne (480 km). Budowę nowej stolicy rozpoczęto w 1913 roku na skutek kompromisu między tymi dwoma głównymi australijskimi miastami. Głównym architektem został Amerykanin W.B. Griffin. Najważniejsze budynki administracyjne wzniesiono nad rzeką Molonglo. Oficjalnie stolica Australii została przeniesiona z Melbourne do Canberry w 1927 roku. Później w centrum miasta utworzono sztuczny zbiornik wodny - Jezioro Burley-Griffin. Dzieli ono Canberrę na część północną (City) i południową, w której znajdują się główne budynki administracyjne, między innymi stary i nowy gmach parlamentu. Obecnie Canberra liczy zaledwie 340 tysięcy mieszkańców (niewiele jak na stolicę). Jak napisał Bill Bryson, jest to potwornie nudne miasto - nic się tu nie dzieje.

Mimo wszystko, bardzo chciałem zobaczyć Canberrę. Po wjeździe do miasta kierowaliśmy się w stronę parlamentu i zostawiliśmy samochód na parkingu w jego podziemiach. Nowoczesny budynek został oddany w 1988 roku, a oficjalnego otwarcia dokonała królowa angielska Elżbieta II. Niedaleko na północ, w kierunku jeziora, znajduje się starszy budynek, Old Parliament House. Miał służyć on jako siedziba parlamentu przez najwyżej 50 lat i dlatego określany był jako "tymczasowy" (provisional). Przed nim znajduje się bardzo oryginalna konstrukcja Aboriginal Tent Embassy. Jest to przygotowany przez aktywistów namiot, który reprezentuje walkę o prawa Aborygenów w Australii. Władze nie uznają namiotu, jako oficjalnej ambasady, ale nie pasująca do okolicy konstrukcja stoi tutaj na stałe i jest na pewno bardzo oryginalną atrakcją w eleganckiej okolicy. Doszliśmy do Jeziora Burley-Griffin, na brzegu którego stały maszty z flagami krajów, ustawione w kolejności alfabetycznej. Zrobiłem sobie zdjęcie pod polską flagą i postanowiliśmy wrócić na parking pod budynkiem parlamentu.

Canberra - nowy budynek parlamentu

Canberra była ostatnią atrakcją turystyczną naszej długiej wycieczki. Stwierdziliśmy, że mamy już tak blisko do Sydney (320 km), że możemy spróbować dojechać na noc do domu. Przez całą tę trasę prowadziłem bez zatrzymywania się i przed północą byliśmy z powrotem w mieszkaniu Magdy i Marcina w North Sydney.

Nocny powrót do Sydney spowodował, że przez pół dnia mogłem jeszcze dysponować wynajętym samochodem. Świetnie się złożyło, bo Marcin wylatywał tego dnia na delegację i zaoferowałem, że odwiozę go na lotnisko. Przed południem dojechaliśmy do Sydney Airport, położonego w południowej części Sydney, przy Botany Bay (Zatoka Botaniczna). To tutaj kapitan James Cook dopłynął swoim statkiem HMS Endeavour 29 kwietnia 1770 roku. Zatoka zawdzięcza swoją nazwę bogatym odkryciom, których dokonali w tym miejscu botanicy z wyprawy Cooka.

Przybycie Cooka zapoczątkowało historię Sydney i całej współczesnej Australii. W 1788 roku przypłynął tu kapitan Arthur Phillip, którego zadaniem była eksploracja tych terenów i założenie kolonii karnej. Ostatecznie osiedlił się przy Port Jackson - w miejscu obecnego centrum Sydney. Phillipowi podlegało przeszło tysiąc osób, w tym 751 więźniów i ich dzieci oraz 252 żołnierzy piechoty morskiej wraz z rodzinami. To ci ludzie założyli współczesną Australię. Kolonia została wkrótce wzmocniona kolejnymi transportami więźniów.

Ciekawą sprawą jest to, że niedługo po Anglikach w te okolice dopłynęli Francuzi. Widząc jednak angielskie statki, wkrótce opuścili te tereny. Gdyby przybyli tu trochę wcześniej, losy całej Australii mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej.

Po odwiezieniu Marcina miałem jeszcze trochę czasu przed terminem oddania samochodu, w związku z czym skorzystałem z okazji i pojechałem na pobliską plażę przy Maroubra Bay. Fantastyczną sprawą a Australii jest to, że na plaży można zostawić swój plecak z portfelem i kluczykami do samochodu, po czym iść się kąpać. Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby próbować coś ukraść. Czułem się tu bardzo swobodnie.

Po odpoczynku na plaży pojechałem na najbliższą stację benzynową, oddałem auto i miałem jeszcze czas na zwiedzanie miasta. Przeszedłem się do centrum, żeby kupić pamiątki i prezenty dla rodziny. Udało mi się dostać świetny skórzany pasek z klamrą symbolizującą kształt Australii. Kupiłem też przecenioną kosmetyczkę z logo igrzysk w Sydney. Przespacerowałem się jeszcze po mieście, przyglądając się mieszkańcom miasta w piątkowy wieczór. Część wychodziła z pracy, inni wybierali się już na wieczorną imprezę.

Moją uwagę najbardziej zwrócili Aborygeni, siedzący często pod murami domów. To przykre, że ten rdzenny australijski naród nie rozwinął się wraz z przybyciem tu Anglików. Z drugiej strony, koloniści wykazywali się wobec nich niesamowitym okrucieństwem, traktując ich często jak zwierzęta. Można wymienić wiele takich niechlubnych przypadków z epoki ery kolonialnej.

W latach 1900-1970 w Australii były stosowane praktyki "skradzionego pokolenia", które polegały na zabieraniu małych dzieci rodzinom aborygeńskim w ramach przymusowej asymilacji. Władze twierdziły, że to najlepszy sposób, żeby zmusić tę część społeczeństwa do rozwoju. Szacuje się, że ofiarą tych praktyk padło od 50 do 200 tysięcy aborygeńskich dzieci, które były potem adoptowane przez białe rodziny lub wychowywane w internatach. W 2008 roku premier Australii wygłosił w parlamencie przemówienie, w którym przeprosił Aborygenów za szkody wyrządzone temu narodowi.

Dalszy spacer zaprowadził mnie do Sydney Tower. Postanowiłem obejrzeć zachód słońca ze szczytu tego najwyższego budynku w mieście. Widok z góry na cztery strony świata był fantastyczny. Na koniec przeszedłem się do sali kinowej 3D, gdzie na specjalnym ruchomym fotelu obejrzałem film o Australii. Prezentacja o nazwie OzTrek była świetnym podsumowaniem mojej wyprawy do Australii. Szkoda, że musiałem już stąd wyjeżdżać. Wieczorem wróciłem do mieszkania Magdy ze świadomością, że to już niestety koniec mojej pasjonującej wycieczki. Czułem jednak, że bardzo dobrze wykorzystałem spędzony tutaj czas.

Widok z Sydney Tower

Cóż, żeby zobaczyć więcej atrakcji w Australii, trzeba na to poświęcić kilka miesięcy. Musiały mi wystarczyć zdjęcia i opowieści na temat Uluru (Ayers Rock) - niesamowitej formacji skalnej, położonej w centralnej części Australii. Wysokie na 318 metrów Uluru wyrasta na środku pustyni. Czerwona góra o obwodzie 8 km jest świętym miejscem Aborygenów. Może kiedyś będę miał okazję ją zobaczyć, na przykład przy okazji organizowanego tam The Australian Outback Marathon ;-) Jest też wiele innych miejsc, które warto odwiedzić - przejechać się po pustyni, zobaczyć niesamowitą przyrodę w stanie Queensland, popłynąć na Wielką Rafę Koralową, odwiedzić Surfers Paradise w okolicach Brisbane. Może jeszcze kiedyś...

Następnego dnia rano pożegnałem się z dziewczynami, udałem się na stację metra i dojechałem nim na lotnisko. Australijczycy zastosowali ciekawe rozwiązanie - na stacji metra przy terminalach zamontowali inne bramki biletowe, pobierające znacznie wyższe opłaty za przejazd. Metro jest zatem dogodnym środkiem transportu na lotnisko, jednak niezbyt tanim. To były moje ostatnie chwile w Australii - mój samolot odleciał planowo.

Od momentu lądowania w Singapurze miałem dokładnie 6 godzin do odlotu. Licząc czas na odprawę i formalności, mogłem poświęcić przeszło 3 godziny na odwiedzenie tego miasta-państwa. Przeszedłem przez kontrolę paszportową i byłem w Singapurze. Od razu udałem się na lotniskową stację metra. Kupiłem bilet i wsiadłem do wagonu. Ponieważ byłem głodny, wyciągnąłem z plecaka batona. Ludzie się trochę dziwnie na mnie patrzyli. Pewnie nie dlatego, że mimo skromnego wzrostu, byłem jedną z najwyższych osób w wagonie. Na przesiadkowej stacji metra dowiedziałem się, dlaczego zrobiłem taką sensację - jedzenie i picie w singapurskim metrze jest zabronione, groziła za to kara 500 dolarów singapurskich (odpowiednik około 1000 PLN). Miałem szczęście, że nikt mnie nie złapał.

Dojechałem metrem do stacji City Hall, wyszedłem z budynku i doznałem małego szoku termicznego. Zacząłem się zastanawiać, po co puszczają tutaj nadmuch gorącego, wilgotnego powietrza. Po przejściu kilkudziesięciu metrów zorientowałem się, że jest inaczej - po drodze do centrum Singapuru zawsze przebywałem w klimatyzowanych pomieszczeniach (lotnisko, stacja, metro), a dopiero teraz zostałem brutalnie zderzony z prawdziwym singapurskim klimatem. Po przejściu dwóch przecznic poczułem, że jestem cały mokry, a koszulka klei mi się do ciała. Jak tu można mieszkać? :-/

Niedogodności związane z temperaturą wynagradzała mi możliwość zwiedzenia miasta, dlatego nie płakałem nad wylanym potem. Miałem ze sobą mapkę turystyczną i szybko zorientowałem się, co chciałbym tutaj zobaczyć. Przeszedłem przez Padang w stronę rzeki. Mimo, że zapadły ciemności, na dworze było wciąż gorąco, a ludzie siedzieli w knajpowych ogródkach nad brzegiem. Przeszedłem przez most przy Fullerton Hotel i dotarłem do Merliona - plującej wodą ryby z głową lwa. To chyba najbardziej charakterystyczne miejsce w Singapurze - zrobiłem sobie tutaj zdjęcie.

Pod Merlionem w Singapurze

Przespacerowałem się chwilę nad zatoką i zrobiłem się głodny. Zaczepiła mnie ładna kelnerka, czy nie chciałbym zjeść kolacji w ich restauracji, bo w tym miesiącu się otworzyli i mają jakieś promocje. Zgodziłem się, bo chciałem coś zrobić z 50 dolarami singapurskimi, które wymieniłem z australijskich na lotnisku. Część kwoty musiałem sobie zostawić na powrót na lotnisko, ale reszta mogła mi wystarczyć na porządny obiad. Wybrałem stolik przy barierce tuż nad zatoką - lokalizacja była świetna. Byłem natomiast w lekkim szoku, kiedy zobaczyłem ceny w menu. Cóż, nie było już odwrotu - mała porcja świetnie przyrządzonych żeberek i piwo, to był najdroższy posiłek, jaki do tej pory jadłem. Tłumaczyłem sobie, że płacę za wyjątkowość tej chwili - siedziałem sobie wieczorem w gorącym Singapurze przy stoliku nad zatoką. Długo delektowałem się posiłkiem, a piwo piłem bardzo małymi łykami.

Kiedy nacieszyłem się tą chwilową bezczynnością, ruszyłem w dalszy spacer między Singapurskimi wieżowcami. Z ogródka jednej knajp dobiegł mnie polski głos: "Jesteś Polakiem?". Trudno było tego nie zauważyć miałem na sobie koszulkę z orzełkiem na piersi. Przysiadłem się do dwóch młodych polskich par, które spędzały wieczór w miejscowym barze. Dzięki temu dowiedziałem się więcej o Singapurze od ludzi, którzy na co dzień tutaj mieszkają. Mówili, że życie tu jest bardzo wygodne, ale po jakimś czasie człowiek zaczyna się nudzić. Było bardzo sympatycznie, ale po 30 minutach spędzonych z nimi musiałem się żegnać i powoli wracać na lotnisko. Przeszedłem mostem przy Boat Quay, obok singapurskiego parlamentu, dalej przez Padang i doszedłem do metra.

W drodze na lotnisku pamiętałem, że mam się przesiąść na stacji Tanah Merah, ale chciałem się jeszcze upewnić. Spytałem o to dwóch dziewczyn, które siedziały obok. Nie mówiły bardzo dobrze po angielsku, ale były zadowolone, że chciałem nawiązać z nimi kontakt. Wysiadły ze mną na stacji i poczekały na mój pociąg przesiadkowy na lotnisko. Byłem zdziwiony, kiedy wsiadły do niego razem ze mną. Stwierdziły, że mnie odprowadzą, bo i tak nie mają sprecyzowanych planów na wieczór, a rozmowa ze mną jest ciekawa. Było mi bardzo miło. Poczęstowałem je gumą do żucia, a one spytały, gdzie ją kupiłem. Odpowiedziałem, że jeszcze w Australii. Stwierdziły, że w Singapurze nie można kupić gumy do życia i nie powinienem jej żuć w metrze. Byłem w szoku. Wiedziałem, że nie można tu śmiecić na ulicy, ale o karach na żucie gumy w metrze nie słyszałem.

Dziewczyny zapraszały mnie, żebym jeszcze kiedyś przyjechał do Singapuru. Wtedy nie wydawało mi się to realne. Jeżeli chodzi o bieganie w Azji, to planowałem maraton w Bangkoku. Adresy mailowe wymieniliśmy tylko grzecznościowo - planowałem tylko napisać do nich wiadomość z podziękowaniem.

Tak poznałem Magdalenę i Michelle. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek je jeszcze spotkam. Życie robi jednak czasem niesamowite niespodzianki - rok później stanąłem na starcie Singapore Maraton, a potem spotkałem się z dziewczynami i spędziliśmy razem fajny wieczór. Ale to już relacja z innego maratonu ;-)

Z Singapuru poleciałem do Amsterdamu, a w niedzielne południe wylądowałem w Warszawie. Wrażenia z dwutygodniowego pobytu na antypodach pozostaną w mojej pamięci do końca życia, a jak coś zapomnę, to na pewno przeczytam jeszcze raz tę relację ;-)

Galeria zdjęć z Australii

Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin