O mnie |
Lista maratonów |
Siedem kontynentów |
Marathon Majors |
Stolice europejskie |
Galerie i relacje |
Czas | Miejsce | % |
---|---|---|
3:14:04 | 990 / | 8.2 |
|
Udział w rzymskim maratonie planowałem już od dawna. Dwa lata wcześniej znajomi namówili mnie na wyjazd do Włoch, ale na narty. Byłem tam akurat w okresie, kiedy w Rzymie rozgrywany był maraton i trochę żałowałem, że nie wziąłem w nim udziału. Rok później miałem wspaniały, marcowy wyjazd do Los Angeles, w związku z czym Rzym musiał poczekać. W końcu sprawdziło się powiedzenie "do trzech razy sztuka".
Miesiąc wcześniej w dobrym stylu pobiegłem w Egipcie 2:55, a od tego czasu jeszcze poprawiłem formę. Tydzień po maratonie w Rzymie miał być rozgrywany Półmaraton Warszawski i Alex namówił mnie, żebym potraktował go jako docelową imprezę. Dlatego do stolicy Włoch leciałem bez specjalnych ambicji wynikowych. Chciałem tylko złamać 3 godziny, co wydawało mi się dziecinnie proste.
Chciałem oszczędzać urlop i wykupiłem poranny piątkowy lot, a wracałem w niedzielę późnym popołudniem. O tak krótkim wyjeździe zadecydowało również to, że już wcześniej byłem w Rzymie na wycieczce w szkole średniej. Pamiętałem wiele zabytków w centrum miasta, ale również zwiedziłem wtedy muzea watykańskie. Stwierdziłem więc, że krótki weekendowy wypad będzie idealnym rozwiązaniem.
Odpowiednio wcześniej zapłaciłem wpisowe i zarezerwowałem sobie pokój na dwie doby w okolicach głównej stacji kolei i metra - Termini. Lokalizacja wydała mi się znakomita ze względów transportowych. Pierwszy raz w historii moich wyjazdów zdecydowałem się na hostel i wybrałem pokój 4-osobowy, do którego mieli mi kogoś "dorzucić". Stwierdziłem, że interesująco będzie poznać dzięki temu nowych ludzi, zamiast zamykać się samemu w pokoju.
W piątek w południe wylądowałem na lotnisku Ciampino, przetransportowałem się autobusem do stacji Termini, skąd miałem dwa kroki do hostelu. W Internecie był on bardzo rekomendowany - kiedyś został uznany za jedno z 10 najlepszych tanich miejsc noclegowych na świecie. Niestety, z dawnej sławy raczej niewiele pozostało - nieczynna kuchnia, kiepski dostęp do Internetu, pokoje bez rewelacji. W porównaniu ze świetnym noclegiem w Lizbonie, wypadał raczej słabo.
Mój pokój był na razie pusty. Zostawiłem rzeczy i wyszedłem na obchód. Byłem bardzo głodny i najpierw zjadłem spaghetti w pobliskiej restauracji, w której byłem jedynym klientem. Jedzenie nie było wybitne, za to drogie, a do tego kelner przyniósł rachunek z dodatkiem za serwis, nakrycie i jeszcze nie wiadomo co. Po wypełnieniu brzucha, udałem się do pobliskiej stacji metra i przejechałem linią B do południowej dzielnicy EUR, gdzie odbywały się targi maratońskie. W drodze do Palazzo dei Congressi minąłem włoskie Ministerstwo Finansów i szybko znalazłem się pod dużym gmachem, w okolicy którego spacerowało wielu maratończyków. Odebrałem numer startowy i gadżety, po czym zacząłem zwiedzanie targów. Były rozproszone w wielu salach, ale naprawdę duże - masa stoisk ze sprzętem biegowym i odżywkami, punkty z informacjami o wielu maratonach, stoiska sponsorskie, itd. Mnie najbardziej interesowała karta maratońska, która upoważniała do bezpłatnego korzystania z komunikacji miejskiej. Po dość długim zwiedzaniu opuściłem targi i wróciłem do metra. Po przejechaniu kilku stacji wysiadłem, żeby obejrzeć Bazylikę Świętego Pawła. W tym miejscu miałem przebiegać na pierwszych kilometrach maratonu. Przeszedłem się koło kościoła, a dalej aleją, na której roiło się od dzieci, które zaczynały tu weekend. Trochę pobłądziłem po okolicznych uliczkach, szukając kolejnej stacji metra.
Kiedy wróciłem w okolice mojego hostelu, robiło się już ciemno. Szukałem jakiegoś sklepu spożywczego. Mimo, że zaczepiona przeze mnie Włoszka nie rozumiała angielskiego, to potrafiłem wydusić z siebie "negozio alimentari", a otrzymałem jeszcze łatwiejszą odpowiedź "si, supermercato". Poznałem nazwę sklepu, a z ruchu jej rąk wywnioskowałem, jak do niego trafić. Muszę się pochwalić, że do wyjazdu byłem dobrze przygotowany. Nie dość, że przeczytałem dużą część przewodnika "Wspaniały weekend w Rzymie", to jeszcze do tego przerobiłem na kasecie osiem pierwszych lekcji rozmówek polsko-włoskich. Znałem kilka prostych zwrotów, ale też potrafiłem zamówić pół kilograma nie za bardzo dojrzałych pomidorów. Sklep znalazłem bez problemu, a po powrocie do hotelu zjadłem dużą część zakupionych produktów.
Po kolacji ani myślałem o odpoczynku. Zabrałem ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyłem na obchód Rzymu. Oj, było tego zwiedzania. Zacząłem od Piazza della Republica - placu z piękną fontanną na środku. Panował tam bardzo duży ruch, a klimat był nieco popsuty przez stoliki restauracji McDonald's. Później udałem się w kierunku Placu Weneckiego, nad którym górował olbrzymi gmach - Ołtarz Ojczyzny. Budynek robił duże wrażenie, był ładnie oświetlony. Dalej kierowałem się zgodnie z mapą do Fontanny di Trevi. Stanąłem do niej tyłem i przez lewe ramię wrzuciłem pieniążek. Dzięki temu miałem pewność, że kiedyś tu jeszcze wrócę. W moim przypadku sprawdziła się przepowiednia sprzed jedenastu lat (jak ten czas leci).
Ołtarz Ojczyzny |
Później udałem się "na czuja" w kierunku Schodów Hiszpańskich, jednak zupełnie zabłądziłem i nawet nie mogłem znaleźć na mapie ulicy, na której się znajdowałem. Uratowały mnie dwie sympatyczne motocyklistki. Wdrapałem się na szczyt Schodów Hiszpańskich, na których mimo późnej godziny panował spory ruch. Następną atrakcją był Piazza del Popolo. Doszedłem do niego trasą, którą później pokonywałem w przeciwnym kierunku na 37. i 38. kilometrze maratonu. Niestety, jak się później okazało - również pieszo. Zrobiłem kilka zdjęć na placu i zastanawiałem się, co robić dalej. Nieopodal była stacja metra, którym mogłem wrócić do domu, jednak postanowiłem kontynuować zwiedzanie.
Doszedłem do mostu i przeprawiłem się na drugą stronę Tybru. Rzeka ma dobrze uregulowane, wysokie brzegi (kiedyś było tu duże zagrożenie powodziowe), jest kręta i dość wąska. Większość stolice europejskich nie ma takiego komfortu - rzeki są przeważnie szerokie. Włosi mogli pozwolić sobie na wybudowanie tutaj wielu pięknych mostów i to relatywnie niewielkim kosztem w porównaniu do innych państw.
Skierowałem się na południe, minąłem Piazza Tribunali z górującym nad nim wysokim budynkiem i doszedłem do Castel Sant Angelo. Zamek był pięknie oświetlony, prowadził do niego bardzo elegancki most. Zatrzymałem się na trochę, żeby zrobić zdjęcia i nacieszyć oczy. Chwilę potem spojrzałem w kierunku zachodnim i zobaczyłem imponujący budynek Bazyliki Świętego Piotra. Było już późno, ale postanowiłem jednak udać się w kierunku Watykanu i wrócić stamtąd metrem. Na pięknie oświetlonym placu było bardzo spokojnie. Po krótkim postoju przeszedłem się wzdłuż wysokiego muru w kierunku Bramy Papieskiej. Dalej skierowałem się do wejścia muzeów watykańskich. Nie było tam żywego ducha, ale przynajmniej przypomniałem sobie miejsce, które kiedyś odwiedziłem. Następnie przeszedłem spory kawałek do metra, które było właśnie zamykane. Na szczęście strażnik polecił mi autobus, którym mogłem dojechać do Termini. Panował w nim spory ścisk, ale cieszyłem się, że przy okazji mogę poobserwować nocne życie Rzymu.
Bazylika nocą |
Kiedy wróciłem do pokoju, leżały w nim już czyjeś rzeczy. W nocy obudził mnie hałas - jeszcze dwóch chłopaków rozkładało swoje rzeczy. Porozmawiałem z nimi trochę. Byli Irlandczykami i ucieszyli się, kiedy opowiedziałem im o mojej podróży na Zieloną Wyspę i maratonie w Dublinie. Okazało się, że nie tylko maraton był powodem dużego napływu turystów w ten weekend. Akurat następnego dnia w Rzymie miał się odbyć jeden z trzech ostatnich meczów Pucharu Sześciu Narodów w Rugby: Włochy - Irlandia. Żeby było ciekawie, na 25-tysięcznym stadionie aż 17 tysięcy biletów wykupili Irlandczycy, pozostawiając gospodarzom skromną resztę. Rzym był w ten weekend zielonym miastem, pełnym kibiców z wysp. Do tego dochodził wypadający w sobotę Dzień Świętego Patryka - prawdziwe irlandzkie szaleństwo. Przed meczami Irlandia, Francja i Anglia miały tyle samo punktów i toczyły korespondencyjne pojedynki, które musiały wygrać i zdobyć jak największą liczbę goli. Anglicy przegrali, Irlandczycy rozgromili Włochów 51:24. Wśród kibiców w zielonych koszulkach panowała ogromna radość. O zdobyciu pucharu decydował odbywający się później mecz na Stade de France, gdzie gospodarze spokojnie wygrywali, jednak w końcówce nie mieli wystarczającej przewagi goli, żeby wyprzedzić Irlandię. Zapewnili ją sobie dopiero w ostatniej, problematycznej akcji meczu, zdobywając tytuł. Mimo takiego pecha, w Rzymie i tak odbywało się zielone święto Irlandczyków.
Kiedy wstawałem wcześnie rano, wszyscy smacznie spali. Poza Irlandczykami był jeszcze jeden chłopak, którego niestety nie było dane mi poznać - zawsze się mijaliśmy. Przebrałem się w ciuchy do biegania, wziąłem aparat, małą mapkę i wyruszyłem na poranny rozruch, połączony ze zwiedzaniem.
Zacząłem od Koloseum, do którego podjechałem metrem. Wokół wielkiego amfiteatru czuć było atmosferę maratonu. To tutaj umiejscowiono jego metę i start, rozkładane były już barierki. Wokół poruszały się grupki biegaczy. Nie tylko ja wpadłem na pomysł, żeby robić tu poranny rozruch.
Przed Koloseum w przeddzień startu maratonu |
Budowę Koloseum rozpoczęto w 72 roku, ukończono 8 lat później, za czasów Tytusa. Obwód obiektu liczy 527 metrów, widownia potrafiła pomieścić 55 tysięcy widzów, wpuszczanych 80 arkadowymi wejściami. Nic dziwnego, że w VIII wieku amfiteatrowi nadano nazwę "Koloseum". Biegnąc dookoła, starałem się wyobrazić, jak wyglądało to miejsce blisko dwa tysiące lat temu. Podobno w trakcie trwającej 100 dni inauguracji amfiteatru, życie straciło 2000 wojowników i 9000 zwierząt. W tym czasie zamęczonych zostało również wielu prześladowanych Chrześcijan. Zastanawiałem się również nad prawdą historyczną w "Quo vadis" Sienkiewicza. Fabuła w niedługim odstępie czasu łączy żywot Świętego Piotra z wydarzeniami w Koloseum. Słusznie wątpiłem wtedy, że Piotr doczekał tych czasów - zmarł męczeńską śmiercią w 67 roku n.e., 13 lat przed otwarciem amfiteatru.
Później przeszedłem się do parku na wzgórzu, skąd roztaczał się bardzo ładny widok. Wróciłem pod Arco di Constantino przy Koloseum, skąd obejrzałem Palatyn - wzgórze, które stało się rezydencją cesarzy. Dalej, przetruchtałem ulicą Fori Imperiali, zatrzymując się przy Forum Romanum - dawnym centrum miasta. Dotarłem do Placu Weneckiego, nad którym górował Ołtarz Ojczyzny - pomnik Wiktora Emanuela II. Ten potężny renesansowy gmach był do połowy XVI wieku rezydencją papieską, później mieściła się tu ambasada austriacko-węgierska, a także rezydencja Mussoliniego. Okrążając zabytkowy rzymski obszar, wdrapałem się na Kapitol, podziwiając plac i budynki zaprojektowane przez Michała Anioła.
Przemieściłem się marszobiegiem na drugą stronę Tybru, przechodząc mostem na Isola Tiberina, po czym przeprawiłem się z powrotem kolejnym mostem. Wycieczkę zakończyłem spacerem po pozostałościach Circo Massimo. Był to najstarszy i największy cyrk starożytnego Rzymu, wielokrotnie przebudowywany pomiędzy VI, a IV wiekiem p.n.e. 250 tysięczna widownia mogła na nim podziwiać między innymi wyścigi rydwanów.
Po tak intensywnym rozruchu udałem się na śniadanie do hostelu. Moi irlandzcy znajomi wychodzili na mecz - życzyłem powodzenia ich drużynie. Trzeci współlokator smacznie spał. Śniadanie zjadłem obok kuchni, która niestety była nieczynna i nie znalazłem w niej żadnych naczyń. Potrzeba jest matką wynalazków - miskę do płatków i łyżeczkę wyciąłem scyzorykiem z butelki po wodzie mineralnej (bardzo wygodnie się z tego jadło), a za talerz robił spód od jednorazowego opakowania po wędlinie. Śniadanie popiłem wodą "Egeria", która nazywała się dokładnie tak samo jak system informatyczny produkowany przez moją firmę.
Po śniadaniu mogłem rozpocząć właściwe zwiedzanie z podręcznym przewodnikiem. Najpierw przejechałem do stacji Flamino i przeszedłem się na Piazza del Popolo. Tam spotkałem Krzyśka Nigota i Michała Lesniewskiego, których poznałem jeszcze w Warszawie. Lecieliśmy razem samolotem, a potem widzieliśmy się jeszcze przy okazji rejestracji na maraton. W okolicach było bardzo zielono, ale nie za sprawą drzew, tylko irlandzkich koszulek. W ten weekend w Rzymie było więcej Irlandczyków niż maratończyków i zastanawiałem się, jak rozbudowaną bazę turystyczną muszą tu posiadać, żeby pomieścić tych wszystkich ludzi.
Piazza del Popolo |
Przeszedłem się trochę po placu, który znajduje się u zbiegu trzech dużych ulic. Jego dwa charakterystyczne punkty, to XVI-wieczna brama (Porta del Popolo) i wysoki obelisk. Podszedłem do Santa Maria del Popolo - wczesnorenesansowego kościoła. Został on wybudowany w tym miejscu, żeby przegonić błąkającą się duszę pochowanego w tych okolicach Nerona. Później udałem się na parkowe wzgórze - Monte Pincio, z którego roztaczał się piękny widok na miasto.
Fontanna di Trevi |
Kolejną atrakcją była Via Veneto - bardzo popularna w pierwszej połowie XX wieku ulica w Rzymie. Została zaprojektowana dopiero pod koniec XIX wieku i bardzo szybko pojawiło się przy niej wiele luksusowych lokali. Dostałem się tam przekraczając bramę w wysokim murze. Moją uwagę od razu zwróciły eleganckie, długie, przeszklone lokale restauracyjne od strony ulicy, oddzielone od restauracji chodnikiem. Zatrzymałem się na kawę i ciastko w sklepie-kawiarni Palombi, gdzie sprzedawano wiele ciekawych rodzajów makaronów.
Przeszedłem się do końca ekskluzywnej ulicy, po czym pobłądziłem trochę, by znaleźć się przy dużym Piazza dei Quirinale. Stamtąd przeszedłem w dół wąskimi uliczkami do Fontanny di Trevi, jak zwykle bardzo obleganej przez turystów. Kolejną atrakcją był Piazza di Spagna, do którego tym razem trafiłem bez problemu. Plac był niegdyś ulubionym miejscem rzymskich artystów. Teraz jest tam zawsze niezwykle tłoczno. W centrum placu stoi charakterystyczna fontanna w kształcie łodzi. Wdrapałem się na Schody Hiszpańskie, żeby popatrzeć na miasto z góry. Zrobiło się bardzo ciepło, a sprzedawcy na straganach z radością sprzedawali półlitrowe butelki wody za kosmiczną cenę. Żeby było ciekawiej, nawet w knajpach ta woda była tańsza niż w tych kramikach.
Schody Hiszpańskie |
Zszedłem z powrotem schodami, na których odbywają się czasem pokazy mody, a odchodząca na wprost Via Condotti jest pełna ekskluzywnych butików. Przechodząc tą ulicą uśmiechałem się tylko, patrząc na ceny w witrynach sklepowych. Po krótkim spacerze przeszedłem Ponte Cavour na drugą stronę Tybru. Doszedłem do Piazza Cavour, przez który miałem biec następnego dnia, a później dotarłem do Castel Sant' Angelo - potężnej fortecy, pełniącej kiedyś funkcję siedziby papieży w chwilach zagrożenia. Zamek jest połączony z Watykanem korytarzem. Przez pewien czas gościł również rodziny arystokratyczne, pełnił również funkcję więzienia.
Przeszedłem dalej tą samą drogą, którą przemierzałem poprzedniego wieczora i dotarłem pod Bazylikę Świętego Piotra. Okazało się, że mam mnóstwo czasu i postanowiłem przekroczyć jej próg. Niestety, przy bramkach bezpieczeństwa okazało się, że mam przy sobie scyzoryk. Strażnicy polecili mi opuścić Watykan, bo turyści nie mogą tu wnosić tego typu przedmiotów. Zostawienie noża w depozycie nie było niestety możliwe. Cóż, jak to się mówi: "Duralex Durex" - wyszedłem z placu i udałem się do pierwszego napotkanego sklepu z pamiątkami. Sympatyczna obsługa wzięła mój scyzoryk na przechowanie, a ja udałem się z powrotem do bazyliki.
Widok z kopuły bazyliki na Plac Świętego Piotra |
Tam okazało się, że istnieje możliwość wejścia na kopułę, na wysokość 136,5 metra. Nie wahałem się długo i po odstaniu kilkunastu minut w kolejce, wdrapywałem się szybko okrągłymi schodami. Niedługo potem mogłem z lotu ptaka podziwiać wnętrze bazyliki.
Kolejnym etapem była stroma wspinaczka na kopułę. Słuchając oddechu idących ze mną ludzi utwierdziłem się w przekonaniu o mojej znakomitej kondycji. Czułem jednak, że ta wspinaczka mocno wejdzie mi w nogi, co w perspektywie maratonu wydawało się dość groźne. Nie przejmowałem się jednak tym specjalnie, na wyniku sportowym specjalnie mi nie zależało. Długi marsz został nagrodzony wspaniałymi widokami ze szczytu - to było piękne. Później dotarłem jeszcze na poziom tarasów, na których stoją charakterystyczne figury. Kolejnym etapem zwiedzania było bogate wnętrze Bazyliki, a na koniec przeszedłem się do grobów papieskich. Zbliżała się wtedy druga rocznica śmierci Jana Pawła II.
Piazza Navona |
Zakończyłem spacer po Watykanie i przeszedłem na drugą stronę Tybru do zabytkowej Via del Governo Vecchio. Odsapnąłem chwilę na tamtejszym skwerku, przespacerowałem się po uliczkach pełnych klimatycznych knajpek, po czym udałem się w kierunku Piazza Navona. Piękny barokowy plac był rzeczywiście tak duży, jak wskazywała na to mapa. Trudno uwierzyć, że w tym miejscu był zbudowany kiedyś antyczny stadion, mogący pomieścić 30 tysięcy widzów. Przeciskałem się przez gęsty tłum i odpocząłem chwilę przed Fontanną Czterech Rzek.
Panteon |
Po przebyciu krótkiego dystansu dotarłem do Panteonu przy Piazza della Rotonda. Gmach zbudowany w 125 roku n.e. stoi teraz wśród gęsto rozstawionych domów rzymskiej starówki. Wygląda to inaczej niż w Grecji czy Egipcie, gdzie starożytne obiekty są wyraźnie oddzielone od nowszej zabudowy. Wnętrzu "świątyni wszystkich bogów" odpowiedni klimat nadaje oculus - otwór w szczycie kopuły, przez który wpada do środka światło słoneczne. Niestety, było już późno i światło nie docierało już na posadzkę świątyni, co pewnie wywołałoby jeszcze ciekawsze wrażenie. W Panteonie jest pochowanych wiele sławnych osób, między innymi Rafael.
Tuż przy Panteonie znajdowała się oblegana lodziarnia. Ponieważ zgłodniałem, nie mogłem sobie odmówić porcji lodów. Zamówiłem małą i faktycznie, otrzymałem skromny wafelek, ale lód był gigantyczny. Czekoladowe smakowały wprost wyśmienicie. To były zdecydowanie najlepsze lody czekoladowe, jakie kiedykolwiek jadłem. Przespacerowałem się zadowolony po okolicznych uliczkach i poszedłem na południe Via Torre Argentina, mijając duży plac z antyczną zabudową i charakterystycznymi rozjazdami tramwajów.
Campo dei Fiori |
Dotarłem do Campo dei Fiori, po którym jeździły dwa pojazdy-odkurzacze, sprzątające pozostałości po targu kwiatowym. W części placu pozostało jeszcze kilka ładnych stoisk. Spojrzałem na pomnik Giordana Bruna - filozofa uznanego w 1600 roku za heretyka i spalonego na stosie. Na rogu placu były rozstawione stoliki pubu, przy których klienci sączyli zielone (z okazji Dnia Świętego Patryka) piwo. Parę kroków dalej znajduje się Palazzo Farnese, którego budowę kończył sam Michał Anioł. Pałac nie jest dostępny dla zwiedzających, ponieważ mieści się w nim teraz ambasada Francji. Byłem ciekawy, jak w Paryżu zrewanżowano się Włochom za ten hojny gest. Miałem się o tym przekonać miesiąc później, podczas maratonu w stolicy Francji.
Kolejnym etapem mojej pieszej wycieczki było Trastevere - "Zatybrze". Przeszedłem przez most, a potem wzdłuż brzegu, mijając bogatą Villa Farnesina, wybudowaną przez bogatego bankiera ze Sieny. Następnie skręciłem w kierunku wąskich uliczek Zatybrza. Bardzo podobał mi się klimat tego miejsca, przypominał mi trochę urokliwe miasteczka Lazurowego Wybrzeża. Pięknie było przy Piazza Santa Maria, gdzie atrakcją był pokaz dwóch akrobatów, którzy wyczyniali niesamowite rzeczy na środku placu.
Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy dotarłem na Isola Tiberina - odwiedzoną już rano wyspę, w kształcie łodzi. Teraz nie mogłem sobie odmówić przyjemności obejścia jej dookoła. To bardzo romantyczne miejsce - przeważały pary spacerujące za rączkę i dzielące gorące pocałunki. Prawie całą wyspę zajmuje szpital Fatebenefratelli. Kiedyś była tu świątyni Eskulapa, boga medycyny, a w 1656 roku na wyspie gromadzono chorych na dżumę, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się tej choroby w trakcie epidemii.
Widok z wyspy na Tyber |
Most na wyspie zaprowadził mnie do średniowiecznego getta, w którym papież kazał się osiedlić Żydom. Dzielnica została ogrodzona wysokim murem, a Żydzi byli zmuszani do chodzenia do pobliskiego kościoła. Kolejna fala prześladowań była dziełem faszystów w trakcie II wojny światowej. Do tej pory dzielnicę zamieszkuje społeczność żydowska (podobnie, jak w krakowskim Kazimierzu). Największą atrakcją w tej części miasta jest piękna fontanna Tartarughe, na szczycie której znajdują się cztery charakterystyczne żółwie.
Zrobiło się już ciemno i postanowiłem wrócić do domu, przechodząc po drodze przez Kapitol, a kończąc przy oświetlonym Koloseum. Na Via dei Fori Imperiali była już rozstawiona brama ze startem i metą maratonu. Po drodze do hostelu zrobiłem jeszcze zakupy na śniadanie. Nie zamierzałem jednak kłaść się jeszcze spać, postanowiłem wypić symboliczne piwo z okazji Dnia Świętego Patryka. Po zasięgnięciu wskazówek, udałem się w kierunku pubu irlandzkiego, spacerując wzdłuż ruchliwej Via Cavour. Wokół knajpy tłoczyło się kilkaset osób. Udało mi się jakoś przepchnąć przez ten tłum i zakupić małe piwo po cenie, za którą w warszawskim pubie dostałbym dwa duże.
Kiedy wracałem do domu, czułem się zmęczony - miałem ciężkie nogi. Nic dziwnego - najpierw zaliczyłem tego dnia spacer biegowy, a potem wielogodzinne zwiedzanie z takimi atrakcjami, jak wejście na szczyt Bazyliki. Tego dnia zaliczyłem przeszło 50 km. Absolutnie nie żałowałem, ale czy w tej sytuacji mogłem liczyć na spokojne ukończenie maratonu następnego dnia? Położyłem się spać z nadzieją, że w nocy nieco się zregeneruję. Niestety, kiedy następnego dnia rano wstawałem z łóżka, moje nogi nie były w najlepszym stanie. Kiedy jadłem wczesne śniadanie, do hostelu właśnie wracali po całonocnej zabawaie jacyś Irlandczycy. Przysiedli się do mojego stolika, żeby się zbratać, a przy okazji wyjeść mi trochę chleba. Grzecznie odpowiadałem na wszystkie pytania. Byli pod wrażeniem moich sukcesów biegowych i cieszyli się, że zwiedziłem Irlandię. Kiedy tamci sobie poszli, przysiadł się do mnie inny Irlandczyk, o hippisowskim podejściu do życia. Podróżował ze swoją dziewczyną - Francuzką po całej Europie, a w Rzymie spotkało ich to nieszczęście, że ukradziono im samochód turystyczny ze wszystkimi rzeczami osobistymi. Musieli spędzić noc w "moim" hostelu i nie wiedzieli, co będzie dalej. Obiecałem im, że jeżeli w trakcie maratonu zauważę żółtego turystycznego volkswagena, z pewnością ich o tym poinformuję.
Do Koloseum podjechałem stosunkowo wcześnie i miałem dużo czasu na rozgrzewkę. Mimo zmęczenia z poprzedniego dnia, cały czas chciałem złamać 3 godziny. Do strefy na starcie wszedłem dość późno i nie byłem najlepiej ustawiony. Po strzale startera tłum poruszał się bardzo powoli, minęło pół minuty, zanim dotarłem do mat i po pierwszych kilometrach miałem sporą stratę do zakładanego tempa. Wynagrodziły mi to widoki - Forum Romanum, Ołtarz Ojczyzny, Kapitol. Później pobiegliśmy na południe, mijając Bazylikę Świętego Pawła, po czym zawróciliśmy, by na 10. kilometrze minąć charakterystyczną mini-piramidę. Zauważyłem, że Włochy to wspaniały kraj na bieganie maratonu. Przed każdym zakrętem na trasie można krzyknąć "o curva!", wszyscy cię rozumieją i nikt się z tego powodu nie oburza.
Trasa biegła dalej cały czas wschodnim brzegiem Tybru, gdzie doping kibiców był bardzo gorący. Po przeszło czterech kilometrach takiego biegu skierowaliśmy się mostem w kierunku Watykanu. Po bruku Piazza Cavour biegło się dość niewygodnie, chwilę potem minąłem oznaczenie 15 km, a moim oczom ukazała się Bazylika Świętego Piotra. Przy placu również mieliśmy bardzo mocny doping. Uznaję, że w tym momencie zaliczyłem maratońską kolejną stolicę europejską - Watykan.
Przed startem maratonu w okolicach Koloseum |
Przed 20. kilometrem dołączył do mnie Lucjan z Mszany Dolnej, którego poznałem w czasie maratonu w Atenach. Wtedy biegliśmy razem blisko połowę dystansu, ale później nasz nowo poznany znajomy bardzo osłabł, z my z Alexem dostaliśmy wiatru w żagle. Nie przejmowałem się uwagą Lucjana, że wyglądam na zmęczonego. Dodawałem sobie otuchy opowieściami, jak to dobrze mi się ostatnio biega, jakie miałem dobre wyniki na jesieni, itd. Podkreślałem też, że mimo męczącego poprzedniego dnia, na drugiej połówce maratonu powinienem utrzymać przyzwoite tempo. Przegadaliśmy kilka kilometrów, doganiając w końcu grupę z balonikami na 3 godziny. Lucjan zaczął napierać, wyprzedzając kolejnych zawodników, ja powoli traciłem dystans, utrzymując stałe tempo. Po pewnym czasie wysunąłem się przed baloniki, ale tupot nóg grupy z tyłu był cały czas dobrze słyszalny.
Za Piazza Navona skończył się długi bieg w kierunku południowym. Przekroczyliśmy bramę 35 km i zawróciliśmy na północ, w kierunku Piazza del Popolo. Niedługo potem zostałem dogoniony przez baloniki, przed którymi uciekałem skutecznie przez parę kilometrów. Moment później przyszedł kryzys, z którym nie próbowałem nawet walczyć - zupełnie odpuściłem, tempo gwałtownie spadło. Przy Piazza del Popolo minąłem się z mocno już uszczuploną grupą na 3 godziny. Miałem do niej już sporą stratę. Do mety pozostało niecałe 5 kilometrów, postanowiłem się przespacerować. Z uśmiechem odmachiwałem wspierającym mnie kibicom, ale nie dałem się zachęcić do biegu. Potruchtałem chwilę przy Schodach Hiszpańskich - tam tłum kibiców był ogromny. Minąłem Fontannę Di Trevi, rozglądając się dookoła. Niedługo potem dotarłem na Plac Wenecki i oślepiany przez słońce podziwiałem ponownie Ołtarz Ojczyzny. Dalej znów Kapitol po lewej stronie, niedługo potem zakręt w lewo i widok na Circo Massimo. Przy Koloseum dogonił mnie pace maker na 3:15 i zaczął mnie poganiać "Forza Ragazzi!". Uśmiechnąłem się i przyspieszyłem, wyprzedzając jeszcze kilka osób na ostatnich dwustu metrach. Wpadłem na metę z uniesionymi rękami, choć wynik 3:14 to nie było raczej moje zwycięstwo.
W moim niedzielnym osiągnięciu można znaleźć sporo analogii do przygody Adama Małysza z tego samego dnia. Nasz bohater narodowy poprzedniego dnia wskoczył na pierwsze miejsce w klasyfikacji pucharu świata i wszyscy liczyli na znakomity występ w niedzielę, umacniający przewagę nad rywalami. W niedzielę polskiego skoczka spotkał jednak niesamowity pech - dostał silny podmuch wiatru z boku, ledwo opanował sytuację w powietrzu i z trudem wylądował. Zajął dopiero 54. miejsce, ale i tak cieszył się, że nic mu się nie stało. Ja tak samo - wbiegłem na metę uśmiechnięty, z uniesionymi rękami, ciesząc się, że w ogóle udało mi się ukończyć bieg. Małysz spokojnie zapewnił sobie kryształową kulę w kolejnych konkursach, ja miałem sobie powetować porażkę w zbliżających się maratonach.
Relaks z Egerią na lotnisku |
Okazało się, że ukończenie biegu nie było dla wielu zawodników największym osiągnięciem tego dnia. Ważniejsze było odebranie torby, zostawionej w depozycie. Do mojej ciężarówki (z niskimi numerami startowymi) ustawiła się bardzo duża kolejka i nie była ona w żaden sposób zorganizowana. Tłum nie pachniał różami i robiło mi się wręcz słabo. Po jakichś 10 minutach dopchałem się do brzegu ciężarówki, unosząc wysoko do góry odpięty numer startowy. Niestety, na torbę czekałem kolejne 10 minut, ale gość, który jej szukał tylko rozkładał ręce. Wściekły, wspiąłem się na ciężarówkę i sam wziąłem się do roboty. Torba znalazła się po paru minutach i chwilę później mogłem odetchnąć z ulgą świeżym powietrzem.
Po powrocie do hostelu mogłem skorzystać z ogólnodostępnego prysznica. Nie czułem się najlepiej, niepotrzebnie najadłem się owoców chwilę po maratonie. Udało mi zdążyć idealnie przed odjazdem autobusu na lotnisko. Tam skorzystałem jeszcze ze słońca, zdjąłem koszulkę i trochę się poopalałem. W Polsce długo nie było do tego tak dogodnej okazji.
(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin