O mnie |
Lista maratonów |
Siedem kontynentów |
Marathon Majors |
Stolice europejskie |
Galerie i relacje |
Czas | Miejsce | % |
---|---|---|
3:13:46 | 1 / | - |
|
Udział w maratonie w Bangkoku planowałem już dwa lata wcześniej, kiedy moja rodzina kupiła w tych okolicach domek letniskowy. Postanowiłem ich odwiedzić, zaliczając przy okazji maraton w stolicy Tajlandii. Plany nieco się skomplikowały, kiedy postanowiłem w tym czasie przebiec również maraton w Singapurze, który wypadał tydzień po imprezie w Bangkoku. Niestety, maraton w stolicy Tajlandii przeniesiono jeszcze tydzień wcześniej, co uniemożliwiło mi udział w obu imprezach. Zdecydowałem się na Singapur, ale Bangkoku nie zamierzałem sobie odpuścić. Postanowiłem, że maraton w stolicy Tajlandii zorganizuję sobie sam. Potrzebowałem do tego dokładnie wymierzonej trasy. W większości miast można znaleźć ogólnodostępny stadion i przebiec maraton w postaci 105,5 okrążeń po 400 metrów. Postanowiłem zapytać miejscowych i wysłałem maile do kilku osób z klubów biegowych w stolicy Tajlandii. Okazało się, że najlepszym rozwiązaniem będzie dokładnie wymierzona i oznakowana trasa w parku miejskim Lumpini.
Miesiąc przed planowanym wyjazdem do Azji wziąłem udział w maratonie nowojorskim, poznając przy okazji uroki Central Parku. Lumpini jest jego 6 razy mniejszym odpowiednikiem. Park jest bardzo elegancko utrzymany. Widok wieżowców znad brzegu dużego jeziora przywoływał wspomnienia z Nowego Jorku. Park pełni bardzo ważną funkcję rekreacyjną. Setki osób ćwiczą przy muzyce na wielu trawnikach, znajdują się tu również otwarte siłownie. Nie zapomniano oczywiście o biegaczach. Spotyka się tu masa amatorów joggingu, regularnie odbywają się zawody. Oznakowana co 100 m pętla ma długość 2543 m, 16 okrążeń + 1507 m stanowi dystans maratoński.
Tak wygląda początek trasy w Lumpini Park - długość pętli jest określona bardzo dokładnie |
Plan podróży miałem zatem ułożony. 2 grudnia biegłem w Singapurze, a potem czekało mnie tygodniowe zwiedzanie Tajlandii, zakończone imprezą o nazwie Lumpini Park Bangkok Marathon.
Tygodniowy urlop w Tajlandii zacząłem od przygody z wizą. Mogłem ją sobie wyrobić w Warszawie, ale nie chciało mi się jeździć do ambasady i postanowiłem załatwić wszystko na miejscu. Do Bangkoku przyleciałem razem z mamą, która miała za chwilę przekroczyć tajską granicę. Na lotnisku czekał na nią kierowca z kartką, więc wiedziałem, że da sobie radę. Ponieważ miałem chwilę czasu przed przesiadką do Singapuru, postanowiłem od razu załatwić wszystkie formalności, żeby nie przejmować się tym 2 dni później. Nie byłem jednak pewien, czy takie rozwiązanie jest możliwe. Urzędnik kiepsko rozumiał po angielsku, ale starałem się opisać moją sytuację i pokazywałem bilet transferowy. Z rozmowy wynikało, że mogę sobie wyrobić wizę i będę mógł ją wykorzystać po powrocie z Singapuru. Zrobiliśmy sobie zdjęcia, wypełniliśmy formularze i uiściliśmy opłatę. Procedura zaowocowała pojawianiem się wizy w moim paszporcie. Podziękowałem urzędniczce i poprosiłem o wskazanie punktu transferowego mojej linii lotniczej, bo chciałbym wyrobić sobie kartę pokładową. Kobieta zrobiła wielkie oczy i poinformowała mnie, że wiza jest ważna tylko w dniu wystawienia, w związku z tym za dwa dni będę musiał wyrobić sobie kolejną, a opłata jest niestety bezzwrotna. Wróciłem do urzędnika, który udzielił mi błędnej informacji (przynajmniej tak ją zrozumiałem). Niestety, mogłem posłuchać tylko jakiegoś bełkotu, sprawa była z góry przegrana. Z całego załatwiania wizy pozostały mi jedynie zdjęcia, straciłem za to trochę czasu i pieniędzy.
Moje pierwsze wrażenie z pobytu w Tajlandii nie było najlepsze, ale nie jest to koniec opowieści. Podczas lotu powrotnego z Singapuru wymyśliłem sobie, że spróbuję jednak przekroczyć granicę tajską z wizą datowaną na pierwszego, zamiast trzeciego grudnia. Poza ewentualną stratą chwili czasu nie groziły mi żadne konsekwencje. Odstałem dłuższą chwilę w kolejce, a potem procedura przebiegała sprawnie. Celnik obejrzał paszport i wizę, zrobił mi zdjęcie, po czym przybił pieczątkę z akceptacją wjazdu. Zaczynałem się cieszyć, że udało mi się przechytrzyć tajskie służby graniczne, ale w tym momencie celnik zrobił przerażoną minę i zaczął pokazywać moją wizę swojej koleżance z okienka obok. Miałem pecha - przybił pieczątkę idealnie pod datą wystawienia wizy i mimo rutyny swojej pracy, zauważył różnicę. Udawałem głupiego, ale grzecznie odesłano mnie z powrotem do znajomego mi stanowiska z formularzami wizowymi. Tam spotkało mnie kolejne zaskoczenie - poproszono mnie o bilet powrotny. Dwa dni wcześniej nie miałem z tym problemu - był w podręcznej torbie. Teraz bilet zostawiłem w nadanym bagażu, bo miał mi służyć dopiero tydzień później. Czekał na mnie po drugiej stronie lotniskowej granicy, której nie mogłem przekroczyć bez wizy (błędne koło). Było jeszcze jedno rozwiązanie - wykazanie się sporą kwotą środków finansowych w gotówce. Na szczęście, miałem środki na karcie, ale musiałem chodzić do kantoru na drugi koniec lotniska, żeby wypłacić tajskie baty. Po uiszczeniu sporej opłaty manipulacyjnej (drugi raz) otrzymałem w końcu upragnioną wizę. Poszedłem do odprawy i sprytnie wybrałem krótszą kolejkę na uboczu. "Przynajmniej to mi się udało" - pomyślałem. Parę minut później poprzedzający mnie pan zwrócił mi uwagę, że trochę nie pasuję do kolejkowego towarzystwa. Faktycznie, otaczali mnie sami skośnoocy, a napis na bramce wyraźnie informował, że obsługiwani są tam jedynie obywatele Tajlandii. Znowu przekombinowałem. Ustawiłem na końcu jednej z długich kolejek. Żeby było ciekawiej, trafiłem na koniec fali przylotów międzynarodowych, bo kiedy podszedłem do okienka, nie było za mną nikogo.
Kiedy przekraczałem granicę, nie poczułem jeszcze ulgi, tylko szybkim krokiem udałem się w kierunku taśmy z bagażami z Singapuru. Była pusta, a chwilę później pojawiała się przy niej informacja o obsłudze kolejnego lotu. Zaniepokojony, udałem się w kierunku punktu obsługi zgubionego bagażu, skanując wzrokiem stos walizek w poszukiwaniu mojej nowej torby z napisem New York City Marathon. Dopiero na jej widok kamień spadł mi z serca. Miałem trochę stresu z moim wjazdem do Tajlandii i dostałem nauczkę, żeby w takich sytuacjach lepiej się przygotować i za bardzo nie kombinować.
Transport do oddalonego kilkadziesiąt kilometrów od Bangkoku Bang Saen poszedł jak po sznurku. Podjechałem busikiem z lotniska na dworzec autokarowy i po półgodzinnym oczekiwaniu złapałem transport na południe, w kierunku Bang Saen. Ludzie w autobusie byli bardzo uczynni i mimo problemów komunikacyjnych wiedziałem gdzie mam wysiąść. Korespondowałem też SMS-owo z rodziną i dosłownie kilka sekund po tym, jak wysiadłem przy głównej ulicy, w to miejsce podjechał szwagier na skuterze. Polecił mi szybko wsiadać i za chwilę jechaliśmy główną ulicą w Bang Saen.
Na początku byłem trochę przerażony - siedziałem z tyłu, przewieszony dwiema torbami, trzymając kurczowo szwagra. Ulice tutaj to istna dżungla, porównywalna z tym, co widziałem w Egipcie. Masa ludzi porusza się na skuterach, motocyklach z wózkami, jeżdżą również tutejsze taksówki - sogtaevy, które często się zatrzymują, żeby kogoś zabrać. Do tego dochodzą dostawcze ciężarówki, blokujące często lewy pas (w Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny) i masa pojazdów, które gwałtownie włączają się do ruchu. Trzeba również dodać, że część pojazdów jeździ tutaj pod prąd na krótkich odcinkach. Wynika to z faktu, że dwie przeciwległe nitki jezdni są oddzielone, a kierowcom nie opłaca się jechać najpierw w przeciwnym do zamierzonego kierunku i zawracać w miejscu do tego przeznaczonym, pół kilometra dalej (w obie strony to strata kilometra). Uprawnienie dotyczy głównie skuterów - sam wielokrotnie wykorzystywałem później to ułatwienie. Na razie jednak siedziałem spięty, a szwagier tylko odwracał się do mnie, rzucając "Widzisz te znaki kredą na drodze? To zabici motocykliści". "Jezu, szwagier, patrz na drogę!". Było ca do uważać - pojazdy mijały nas z prawej, z lewej, ktoś włączał się do ruchu, zajeżdżał drogę na skrzyżowaniu - niezła impreza.
Wizyta słonia w knajpie |
Muszę docenić skuterowe umiejętności szwagra. Po dziesięciu minutach dotarliśmy bezpiecznie do knajpy przy nadmorskiej promenadzie Bang Saen. Mama przywitała mnie jeszcze cieplej, niż ciocia jakbyśmy nie widzieli się przez dwa lata, a nie dwa dni. Po wypiciu szybkiego piwa opowiadałem o moim pobycie w Singapurze i przygodzie na lotnisku, a rodzina zasypywała mnie informacjami o Tajlandii. Szwagier zauważył przejeżdżającego ulicą sprzedawcę naleśników. Każdy zamówił opcję z bananami i miałem okazję zobaczyć, jak przygotowuje się tutaj jedzenie na ulicy. Zjadłem kilka kęsów smacznego naleśnika i usłyszałem "o, jest słoń". Odwróciłem się, przeżywając szok. Za mną stał mały słonik, machał trąbą i podawał mi w niej jakąś siatkę. Albo za dużo wypiłem, albo naleśniki są halucynogenne. "Weź od niego torebkę, otwórz i nakarm" - usłyszałem wesołe krzyki. Postąpiłem, jak mi doradzono. Słonik jadł bardzo łapczywie. Nerwowo wymachiwał trąbą i krzyczał, gdy cofałem dłoń, kryjącą jego bambusowy przysmak. Zabawa była niesamowita.
Po kolacji szwagier podwiózł nas na raty skuterem do domu letniskowego. Okolica jest tutaj pełna kontrastów. Jedzie się wśród biednych domów tubylców, po czym podjeżdża się pod bramę luksusowego kompleksu, ogrodzonego wysokim płotem. Wybudowane przez szwedzką firmę osiedle składa się z 24 domków w kilku standardach - od piętrowych willi, po parterowe bungalowy. Osiedle posiada elegancko utrzymaną roślinność i basen. Wszystkie domki zostały wykupione przez Szwedów, przeważnie w wieku emerytalnym. Minusem osiedla jest duża odległość od morza, choć ono i tak nie jest w okolicach Bang Saen zbyt atrakcyjne. Dla szwedzkich miłośników golfa nie jest to jednak najważniejsze.
Posiedzieliśmy trochę na tarasie, sącząc tajską whisky. Ponoć jest to najlepszy sposób na ewentualne problemy z żołądkiem po tutejszej diecie. Ja na szczęście nie miałem z tego tytułu żadnych nieprzyjemności.
Następnego dnia rano zjedliśmy śniadanie na werandzie, po czym padło hasło, że powinienem nauczyć się jeździć na skuterze, co znacznie usprawniłoby zwiedzanie. Znajomi zostawili szwagrom dom pod opiekę i pozwolili korzystać z ich skutera. Dysponowaliśmy zatem dwoma. Nigdy wcześniej nie prowadziłem motocykla, skutera ani nawet motorynki. Na szczęście umiejętności rowerowe wystarczały i szybko złapałem dryg. Do prowadzenia skutera nie potrzebowałem ponoć żadnych dokumentów. Z informacji szwagra wynikało, że nie mogę tylko prowadzić w stanie mocno wskazującym na spożycie. Poza tym, nie było problemu. Wyruszyliśmy zatem na wyprawę. Szwagier z ciocią jechał na jednym skuterze, ja z mamą na drugim. Na początku wzbraniałem się przed szybszą jazdą, ale szwagier mnie poganiał. Dojechaliśmy do wzgórza, znanego tutaj "górą z małpami". Faktycznie, w parku kręciła się masa makaków. Chodziły po pustej ulicy, nic nie robiąc sobie z naszej obecności. Kiedy podszedłem bliżej, jeden z samców zaczął na mój widok gwałtownie pocierać swoje przyrodzenie, które szybko stanęło jak drut. Makak spojrzał na mnie z dumą i wyszczerzył kły. Kontakt z małpą-onanistą-ekshibicjonistą był jedną z atrakcji, które najbardziej zapadły mi w pamięć.
Szokujące spotkanie z małpą |
Zwiedziliśmy teren świątynny o podnóża góry, a potem wjechaliśmy wyżej. Zobaczyliśmy większe miejsce kultu, umiejscowione na stromym zboczu góry. Kompleks obejmował wiele budynków. Zgubiłem się, przed którymi powinienem zdejmować buty, dlatego chodziłem po prostu przez cały czas na bosaka. Szwagier pokazywał nam święte figurki i tłumaczył, że chiński budda jest roześmianym, łysym grubaskiem, a tajski jest poważniejszy, szczuplejszy i ma spiczastą czapkę. Okazało się, że w Tajlandii wyznają również chińskiego buddę. Wjechaliśmy na szczyt góry z małpami, na której przechodziliśmy obok makaków, z których część patrzyła na nas obojętnie, a niektóre domagały się bananów. Kolejnym punktem wycieczki był taras widokowy, z którego mogliśmy lepiej zorientować się w geografii Bang Saen.
Makak na szczycie góry z małpami |
Potem pojechaliśmy do centrum miasta, po czym znaleźliśmy się przy głównej drodze, prowadzącej z Bangkoku w kierunku Pattaya. "Szwagier, gdzie jedziemy?". "Do dużego sklepu z elektroniką - przecież chcieliście coś kupić". Moje protesty na niewiele się zdały - pierwszego dnia za kółkiem skutera znalazłem na głównej drodze krajowej w Tajlandii. Miałem trochę pietra, szczególnie w czasie przejazdów przez miasta, gdzie na drodze panowała istna dżungla. Szwagier przejechał na czerwonym świetle, a ja posłusznie się zatrzymałem. Zostałem później poinformowany, że ludzie na skuterach poruszają się na innych prawach i mogą sobie jeździć poboczem, nawet na czerwonym świetle. Trochę mnie to zdziwiło, ale nie próbowałem dyskutować. Po przejechaniu blisko 20 km trafiliśmy do miejscowości Si Racha, gdzie zaparkowaliśmy pod dużym, kilkupiętrowym marketem z elektroniką. Kupiłem w nim sobie mini notebooka, na którym właśnie piszę te słowa, jadąc busem z Ban Phe do Bangkoku ;-) Po wizycie w markecie pojechaliśmy do dużego centrum handlowego. Zaparkowaliśmy na zatłoczonym, płatnym parkingu dla skuterów. Zjedliśmy sushi w restauracji, a ja uzupełniłem swoje braki odzieżowe o letnie spodnie.
Droga powrotna była już dla mnie łatwiejsza. Pozwoliłem sobie kilkakrotnie wyprzedzić kilka pojazdów i przyspieszyć do limitu 70 km/h. Szybciej nie miałem jednak odwagi. Po powrocie przetestowałem mojego nowego notebooka. Działał znakomicie, do tego złapał sieć bezprzewodową i mogłem poserfować trochę po Internecie. Szwagier był niezadowolony, bo jego opłacone łącze szwankowało, a ja nie miałem problemu z wbiciem się na dziko do sieci. Wieczór spędziliśmy znowu w restauracji u Noi'ego. Właściciel zawsze witał nas z uśmiechem. Ponoć skończył studia ekonomiczne na uniwersytecie w Bombaju, a potem postanowił otworzyć knajpę w Bang Saen i z tego się utrzymuje. Kiedy przychodziło do płacenia rachunku, szwagier zawsze łapał się za żartobliwie za głowę, przerażony wysokością należnej kwoty. Ceny w knajpach w Tajlandii były prawie dwa razy niższe niż taki sam standard w Polsce, nie wspominając o Szwecji.
Następnego dnia zaczynała się dla nas prawdziwa wyprawa do Tajlandii. Mieliśmy z mamą plan, żeby pojechać na 2 dni na wyspę Ko Samet (przejeżdżając po drodze przez Pattayę), potem wrócić do Bang Saen na noc i wyjechać do Bangkoku z jednym noclegiem na miejscu. Plany uległy jednak później zmianie.
Na początku szwagier odwiózł nas na raty do głównej ulicy w Bang Saen, gdzie złapaliśmy songtaeva. Przetransportowaliśmy się do głównej drogi, na wszelki wypadek eskortowani przez szwagrów na skuterze. Po dłuższym oczekiwaniu złapaliśmy busa do Pattai. Był zatłoczony i na początku musieliśmy stać. Wytłumaczyłem kierowcy, że chciałbym trafić do biura informacji turystycznej, a ten na migi wytłumaczył mi, jak tam dość po wyjściu z autobusu. Trafiliśmy na szczęście bez problemu. Na miejscu okazało się, że nie zdążyliśmy na transport do Ko Samet i poradzono nam, żebyśmy zostali na noc w Pattai i popłynęli na wyspę następnego dnia. Posłuchaliśmy rady - zarezerwowaliśmy nocleg w hotelu w Pattai, a drugiego dnia zapłaciliśmy za mały domek przy ekskluzywnej plaży Ao Prao na Ko Samet. Stwierdziłem, że jeżeli jedziemy na wyspę tylko na jeden dzień, to przynajmniej zaszalejmy. Po kwadransie mieliśmy załatwione wszystkie formalności związane z transportem i noclegami na następne 2 dni. Pod umiejscowiony przy plaży hotel podjechaliśmy songtaevem za z góry określoną cenę. Od razu poszliśmy zobaczyć morze i skorzystaliśmy z bardzo gęsto ustawionych leżaków. Niestety, plaże w Pattai są w przeważającej większości bardzo wąskie i zatłoczone. Morze jest czyste i można się kąpać, ale ja nie skorzystałem z tej opcji, jedynie brodząc w płytkiej wodzie. Turyści są tu permanentnie nachodzeni przez sprzedawców z przenośnymi kramikami. Nie skorzystaliśmy z opcji zakupu lodów, napojów, słodyczy, panierowanych owoców morza, ale z ciężkim sercem zdecydowałem się na zakup podrabianego Roleksa. Sprzedawca potrafił powiedzieć parę słów po angielsku: "Mister, look, number one, good price". Zakładałem, że jeżeli zegarek będzie źle działał, to przynajmniej zostanie mi ładna bransoletka. Wcześniej utargowałem cenę o 50% niższą od zaproponowanej przez sprzedawcę. Muszę się pochwalić, że jestem dobry w takim drobnym biznesie. Mama kupiła koraliki dla przyjaciółek. Jeżeli przez chwilę nikt nie chciał nam nic sprzedawać, to przy leżakach pojawiało się żebrzące dziecko, pokazujące palcem na otwartą buzię i składające ręce z prośbą o jałmużnę.
Plaża w Pattai |
Po godzinie "nicnierobienia" zaczęło mnie wszystko świerzbić i postanowiliśmy udać się na zwiedzanie Pattai. Złapaliśmy songtaeva w kierunku Pattaya Beach. Poprosiliśmy kierowcę, aby zatrzymał się pod szczytem reklamowanego Wzgórza Buddy. Stoi tam duża, złota figurka boga, a ze wzgórza rozciąga się ładny widok na Pattaję. Nie byliśmy zawiedzeni wizytą w tym miejscu, ale po kwadransie nie było już czego oglądać i poszliśmy z powrotem na główną drogę. Kierowca złapanego po drodze songtaeva zaśpiewał nam cenę, którą udało mi się zbić o połowę i po krótkim oczekiwaniu w korku dotarliśmy do Walking Street. Odpowiednik warszawskiej Chmielnej bardzo nas rozczarował. Ulica była niezbyt czysta, a sklepy, bary i restauracje też niczym nie zachwycały. Zatrzymaliśmy się we włoskiej restauracji, bardzo eleganckiej jak na tę okolicę. Udało nam się załapać na stolik z ładnym widokiem bezpośrednio nad morzem. Spaghetti popiłem tutejszym piwem Singha. Przy wyjściu pożegnał nas włoski właściciel knajpy, lansujący się na tutejszego mafioso. Nad restauracją wisiał stylowy fotomontaż jego zdjęcia z Marlonem Brando w roli Dona Vito Corleone. Podobno bardzo dużo punktów gastronomicznych jest w posiadaniu ludzi spoza Tajlandii. Otwierali oni swoje biznesy wiele lat temu. Modę na te okolice wprowadzili Amerykanie, po wojnie w Wietnamie. Powrócili na znane im miejsca, organizując usługi gastronomiczne i seksualne dla przyjezdnych. Tak zaczęła się rozkręcać turystyka w Tajlandii. Nie można powiedzieć, żeby przeszkadzały jej w tym warunki atmosferyczne i geograficzne kraju. Jeżeli chodzi o klimat, morze i plaże, niewiele krajów na świecie może się równać z Tajlandią.
Wzgórze Buddy |
Pattaya jest uznawana za tajski raj seksualny. Sama Walking Street obfituje w domy publiczne i kluby gogo. Inną kwestią jest "sponsoring", oferowany przez starzejących się Europejczyków dla znacznie młodszych Tajek. Widok starego, pomarszczonego białasa, idącego za rękę z młodziutką Tajką, jest tutaj powszechny. Widziałem tu kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset takich par. Nie znam szczegółów dogadywania i rozliczania się takich "związków". Widok jest dla mnie żenujący, choć chyba akceptowany przez większość społeczeństwa tajskiego i turystów z Europy. W Bang Saen widziałem szwedzkich emerytów prowadzających się z młodymi tajskimi kobietami. Mało tego, z takich związków rodzą się również dzieci, które stają się spadkobiercami podstarzałych ojców. Europejscy emeryci często zostawiają na stare lata swoje rodziny na Starym Kontynencie, przenoszą się do Tajlandii i tu prowadzą drugie życie. Interesujący jest również brak symetrii w takich relacjach. Nie słyszałem o związku tajskiego mężczyzny z białą kobietą.
Przeszliśmy do końca Walking Street i przespacerowaliśmy się na molo. Jest to dobry punkt widokowy na wybrzeże i wzgórze z napisem "Pattaya City". Wróciliśmy tą samą drogą, by przejść się promenadą głównej plaży. Była raczej wąska i zatłoczona. Widać, że tutejsi mieszkańcy niespecjalnie mieli pomysł, w jaki sposób zagospodarować swoje bogactwo naturalne, jakim są plaże. Powinni się uczyć od Rio de Janeiro, gdzie bulwary przy głównych plażach są bardzo szerokie. Na promenadzie dało się zaobserwować ruch w interesie - tajskie prostytutki ustawiały się również tutaj. Dłuższy spacer zakończyliśmy krótką wizytą w centrum handlowym i wróciliśmy do hotelu songtaevem.
Mimo kiepskich warunków do biegania w tej okolicy, postanowiłem wybrać się na wieczorny trening - pierwszy po maratonie w Singapurze. Najpierw pobiegłem promenadą na południe Jomtien Beach, która powoli robiła się coraz mniej turystyczna. Potem zawróciłem, biegnąc z powrotem w kierunku Wzgórza Buddy. Wąski chodnik zajmowany był gdzieniegdzie w całości przez zaparkowane samochody, które trzeba było omijać, biegnąc ulicą. W kilku miejscach zaskakiwały mnie pikniki, które tutejsi mieszkańcy organizowali sobie na środku promenady. Wokół niektórych kocyków z jedzeniem zasiadało nawet kilkanaście osób. Zastanawiałem się, czy robią to codziennie, czy takie imprezy organizowane tylko w wyjątkowe dni, jak ten.
5 grudnia 2007 roku król Tajlandii kończył 80 lat i to święto obchodził cały kraj. Nie prowadziłem statystyk, ale chyba połowa mieszkańców nosiła z tej okazji żółte koszulki polo. W biurze turystycznym nauczyłem się rozpoznawać liczbę 80, pisaną tajskimi cyframi. Pracownice biura miały je nadrukowane na rękawkach swoich koszulek. Na ulicach wszechobecne były flagi narodowe, na przemian z tymi żółtymi. Król jest tutaj niezwykle poważany. Jego wizerunek znajduje się na wszystkich monetach i banknotach. Należy uważać, w jaki sposób się z nimi obchodzimy. Nie można np. przydeptać toczącej się monety, bo jest to profanacja wizerunku króla. Te informacje uzyskałem w dość specyficznych okolicznościach, kiedy przeszło rok wcześniej (wrzesień 2006) wróciłem do schroniska na Górze Kościuszki w Australii. Tamtejszy ratownik górski z przejęciem opowiadał o próbie zamachu stanu w Tajlandii. Była ona spowodowana kryzysem politycznym, w który zaangażowała się również armia. Na ulicach Bangkoku pojawiły się wtedy czołgi. Ratownik chciał wtedy odwiedzić brata w Bangkoku i miał nadzieję, że spór uda się szybko załagodzić dzięki interwencji apolitycznego króla, który ma w kraju ogromny autorytet. Rok później sam mogłem się o tym dobrze przekonać.
Urodziny króla uczczono puszczanymi na plaży fajerwerkami. Biegnąc wzdłuż promenady widziałem sporo grup odpalających sztuczne ognie. Zatrzymałem się w północnej części Jomtien Beach, zdjąłem buty i wróciłem na piechotę po piasku. Nie był to super wygodny spacer, bo plaże są tu wąskie i mocno pochylone w kierunku morza. W wielu miejscach musiałem omijać ekipy ze sztucznymi ogniami, a także grupy puszczające lampiony. Ich budowa opiera się na założeniach balonu napełnionego gorącym powietrzem. Konstrukcja składa się z okrągłej ramy, na środku której znajduje się długo palący się knot. Balon ma kształt walca. Knot należy podpalić i zaczekać, aż powietrze w balonie się nagrzeje. Wtedy konstrukcja powinna się powoli unosić. Ludziom różnie wychodziło puszczanie takich latawców w morze. Niektórym udawało się bardzo szybko i po niedługim czasie na horyzoncie pozostawał tylko mały, rozpalony punkcik. Szkoda, że takie latawce zaśmiecają środowisko. Wypalone kontrukcje lądują na powierzchni morza, albo w koronach drzew. Zastanawiam się też, czy nie powodują przypadkiem pożarów.
Następnego dnia mieliśmy zapewniony bezpośredni transport z naszego hotelu na rajską wyspę Ko Samet. W busie jechaliśmy z europejskimi sąsiadami. Obok mnie siedział Niemiec, za mną grupa z Rosji. "Zachodni sąsiad" z Duisburga okazał się być menedżerem młodzieżowej reprezentacji Niemiec w piłce nożnej. Trochę orientowałem się w temacie futbolu, więc mógł mi się opowiedzieć, kto wyszedł spod jego skrzydeł, a także pochwalić się znajomością z takimi osobistościami, jak Franz Beckenbauer. Podyskutowaliśmy z Rosjaninem na temat ostatnich rozstrzygnięć eliminacji mistrzostw Europy. Rosja dostała się do nich bardzo szczęśliwie, dzięki zwycięstwu Chorwatów z Anglią na słynnym stadionie Wembley. Losowanie sprzed kilku dni wyłoniło rywali Polaków w grupie - mieliśmy stanąć właśnie przeciw Chorwacji, Niemcom i Austrii (gospodarze).
Niemiec opowiedział mi historię znajomego który zawdzięcza życie swojemu zegarkowi. Opowieść poprzedzę kilkoma faktami. 26 grudnia 2004 roku miało miejsce tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi na Oceanie Indyjskim, powodujące ogromne fale tsunami. Siła wstrząsów wynosiła ponad 9 stopni w skali Richtera. Było to do tego czasu drugie co do siły trzęsienie ziemi na świecie i najdłużej trwające - blisko 10 minut. Wstrząsy wywołały olbrzymie fale, które niosły spustoszenie u wybrzeży kilku państw azjatyckich. Największe żniwo zebrały na indonezyjskiej Sumatrze (około 200 tysięcy zabitych), ale także na uczęszczanej przez turystów tajskiej wyspie Phuket. Bohater opowieści wyszedł ponoć rano na plażę (dramat rozegrał się około godziny 8), ale po chwili zorientował się, że zapomniał wziąć ze sobą zegarka, który był mu z jakiegoś powodu potrzebny. Uderzenie fali zastało go chwilę później na piętrze hotelu. To był moment, który uratował mu życie. Turyści, którzy zostali na plaży, nie mieli tyle szczęścia.
Po wyjściu z busa mama zwróciła mi uwagę, że Niemiec jechał z nastoletnim tajskim chłopakiem i że było to co najmniej podejrzane. Ja uwierzyłem wcześniej w "wersję dla prasy", że jest to syn znajomego, który ożenił się z Tajką osiadając na stałe w Bangkoku. Facet miał po prostu zabrać chłopaka na wycieczkę. Na początku w to uwierzyłem, ale faktycznie - wersja mojej mamy wydała się równie wiarygodna i jednocześnie przerażająca.
Bus dowiózł nas do Ban Phe - miasteczka, z którego kursują promy na Ko Samet. Nie daliśmy się namówić na opcję dotarcia na wyspę szybką motorówką. Przed odpłynięciem naszego statku zdążyliśmy jeszcze zwiedzić wybrzeże Ban Phe, zaglądając do oryginalnych sklepów z suszonymi rybami i owocami morza. Wycieczka promem na Ko Samet była bardzo przyjemna. Skorzystałem z pięknej pogody, podziwiając widoki i opalając się przy powiewającej na dziobie tajskiej fladze. Najpierw dotarliśmy do Na Dan - głównego mola na wyspie, położonego na jej północy. Potem opłynęliśmy wyspę i dotarliśmy do naszej plaży Ao Prao, położonej w północnej części zachodniego wybrzeża wyspy. Ao Prao jest inaczej nazywana plażą zachodzącego słońca lub rajską plażą. Nazwa nie jest przypadkowa. Już z daleka było widać, że tutaj czekała na nas odrobina raju. Plaża leży u podnóża zalesionej góry, po obu stronach widać tylko zielone wzgórza, piasek ma ładny kolor, nie ma tłoku, a zza palm prześwitują stylowe, drewniane domki. Trzeba wiedzieć, że Ko Samet jest parkiem narodowym (musieliśmy uiścić jednorazową opłatę za wstęp). Budowa domków jest kontrolowana przez władze. Te przy Ao Prao doskonale komponowały się z otaczającą je przyrodą.
Statek nie mógł podpłynąć blisko plaży i na brzeg zabrała nas motorówka. Tam powitał nas szpaler uśmiechniętych Tajek, które składały tradycyjny ukłon "wai", połączony ze złożeniem rąk, jak do modlitwy. Nieudolnie próbowałem naśladować ten wdzięczny ukłon, ale robiłem to ze szczerym uśmiechem na ustach. Na początek otrzymaliśmy powitalnego drinka - dobrze schłodzonego kokosa. Warto było się wykosztować, żeby spędzić tu trochę czasu. Przekonaliśmy się o tym, wchodząc do naszego stylowego domku. Podłoga była elegancko polakierowana i grzechem było chodzić tu w butach. W środku poza skromnym, pięknym wnętrzem, do naszych zmysłów dochodził również cudowny zapach. Mama nie mogła wyjść z zachwytu, ja też byłem pod wrażeniem. Nie przyjechaliśmy tu jednak po to, by siedzieć w domku. Mama wyszła na plażę, a ja założyłem kąpielówki i moje czerwone rakiety, po czym ruszyłem, żeby obiec wyspę.
Widok z domku na rajską plażę |
Ko Samet wydaje się mała - ma tylko 13 km kwadratowych. Kształtem przypomina literę T, o rozciągłości 7 km w kierunku północ-południe i 4 km (wschód-zachód). Wiedziałem jednak, że plan obiegnięcia całej wyspy nie będzie łatwy, ze względu na pagórkowaty teren i potworny upał.
Wycieczkę zacząłem od północnego krańca, przebiegłem obok dużego zbiornika wodnego i dotarłem do wschodniego wybrzeża. Tutaj domki o niższym standardzie sięgały w głąb wyspy, a plaże były bardziej zatłoczone. Po wąskich uliczkach jeździły pojazdy terenowe, rozwożące turystów po wyspie. Pobiegałem po centrum Ko Samet, po czym dotarłem do położonego na północy portu Na Dan. Tutaj zawróciłem i skierowałem się na południe. Po drodze ścigałem się z taksówkami, rozwożącymi turystów z portu i okazałem się szybszy od pojazdów. Nie miały ze mną szans na pagórkowatej trasie, która była pełna dziur. Potem trafiłem na szutrową drogę - jedyną, która prowadziła na południe wyspy. Pieszych można było tutaj spotkać bardzo rzadko, częściej wyprzedzały mnie quady, które można było wypożyczyć. Kierowcami często byli biali turyści, a z tyłu siedziały drobne Tajki. Powoli przyzwyczajałem się do takiego widoku. Pojazdy zostawiały za sobą tumany kurzu, który utrudniał mi oddychanie i przyklejał się do ciała (biegłem w samych majtkach). Trasa okazała się bardzo wymagająca. W niektórych miejscach musiałem pokonywać iście rzeźnickie podbiegi, a potem hamować przy zbiegach. Temperatura też nie była moim sprzymierzeńcem - 34 stopnie. Wynagrodzeniem za trud były piękne widoki. Wyspa zrobiła się tak wąska, że momentami można było obserwować ocean po obu stronach. Kilka razy zatrzymałem się, żeby zejść w kierunku plaży i nacieszyć oczy. W końcu dotarłem do południowego krańca Ko Samet. Wszedłem na skalisty cypel z doskonałym widokiem na morze i pobliskie mniejsze wyspy.
Powrót umilił mi prysznic, który zafundowali mi panowie, utwardzający drogę. Polewali nawierzchnię wodą i przejeżdżali po niej walcem. Na moją prośbę oblali mnie dokładnie. Na szczęście nie stałem się potem ofiarą walca. Pod koniec wycieczki przy zejściu na jedną z plaż kupiłem sobie butelkę mrożonej zielonej herbaty. Wypiłem ją duszkiem.
Masaż tajski doskonale regeneruje po bieganiu |
Na naszą plażę wróciłem po 3 godzinach wycieczki i od razu poszedłem się kąpać. Lekiem na moje zmęczone mięśnie był godzinny masaż tajski, podczas którego obserwowałem zachód słońca. Wieczorem przeszliśmy się z mamą na wschodnią stronę wyspy. Tam zjedliśmy kolację i udało nam się telefonicznie załatwić nocleg w Bangkoku. Przed północą poszedłem jeszcze na plażę, która było o tej godzinie bardzo szeroka. Ten bajeczny dzień zakończyłem kąpielą w ciepłym morzu przy zupełnie pustej plaży.
Następnego dnia rano delektowałem się kawą na werandzie, po czym zjedliśmy pyszne śniadanie na stylowym hotelowym tarasie. Przeszedłem się na krótki spacer, po czym zdecydowaliśmy się wypożyczyć kajak. Popłynęliśmy wzdłuż wybrzeża, by zatrzymać w uroczej zatoczce. Po godzinnej wycieczce wróciliśmy na naszą plażę. Mieliśmy jeszcze kilka godzin, by skorzystać z jej uroków. Przez ten czas urządziłem sobie pływanie, bieganie w wodzie do pasa i wylegiwanie na leżaku. Skutki tak długiego przebywania na słońcu odczułem mocno w kolejnych dniach.
Zwiedzanie wybrzeża wyspy kajakiem |
Po południu musieliśmy odpłynąć z rajskiej plaży. W Ban Phe załatwiliśmy sobie busa, który odwiózł nas do Bangkoku. Po dość męczącej podróży dotarliśmy do Pomnika Zwycięstwa, skąd musieliśmy się przetransportować metrem. W Bangkoku ma ono postać kolejki, poruszającej się na wysokich wiaduktach, wybudowanych wzdłuż najszerszych arterii miasta. Wybudowanie tuneli byłoby tu raczej trudne, ze względu na podmywanie gruntu.
Bez problemu dotarliśmy do stacji przy naszym hotelu, położonym w okolicach Lumpini Park, w którym zamierzałem przebiec maraton. Poszukiwanie hotelu stanowiło spore wyzwanie. Okolicę zamieniono w jeden wielki bazar, ciężko było się poruszać po chodniku, okupowanych po obu stronach przez handlarzy. Powinniśmy skręcić w ulicę oznaczoną na mapie, ale w tym miejscu cały czas był bazar. Dopiero po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że stoiska po prostu zajmują całą szerokość ulicy i powinniśmy śmiało tamtędy iść. Pomogła nam bardzo sympatyczna Tajka, która odprowadziła nas we właściwe miejsce, choć nie było jej zupełnie po drodze. Przeszliśmy bazarową ulicą, na środku której stały dwa rzędy kramików. Na parterach okolicznych domów dominowały kluby go-go. W drzwiach stały skąpo ubrane panienki, a przez drzwi można było zobaczyć popisy na rurze zupełnie roznegliżowanych pań. Po krótkim spacerze w takiej okolicy dotarliśmy w końcu do naszego hotelu. Był jeszcze mały problem z odbiorem rezerwacji, której dokonałem telefonicznie poprzedniego dnia. Wyraźnie podawałem swoje nazwisko, literowałem, próbowałem różnych odmian, nic nie działało. W końcu podałem również swoje imię, na co uradowane recepcjonistki zawołaty "Aaa, Mister Robert, welcome!". Moje nazwisko okazało się zbyt skomplikowane, i rezerwacja była opisana "Mr. Robert".
Następnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie Bangkoku. Pogoda nam nie sprzyjała. Były 34 stopnie i wszystko nagrzewało się bardzo szybko. Musieliśmy się skoncentrować na najważniejszych atrakcjach turystycznych. Dojechaliśmy metrem do położonej nad rzeką stacji Saphan Taksin, skąd przepłynęliśmy tramwajem wodnym, oglądając Bangkok z perspektywy rzeki Chao Phraya. Na zachodnim brzegu można podziwiać olbrzymią Świątynię Świtu (Wat Arun). Dopłynęliśmy do Pałacu Królewskiego, gdzie obejrzeliśmy imponujący kompleks świątynny Wat Phra Kaeo, będący schronieniem dla figurki Szmaragdowego Buddy.
Kompleks świątynny Wat Phra Kaeo na terenie Pałacu Królewskiego |
Po obejrzeniu największych atrakcji w Pałacu Królewskim udaliśmy na zwiedzanie miasta. Przeszliśmy obok Royal Hotel i dotarliśmy do Pomnika Demokracji. Kupiliśmy grillowane banany, żeby się wzmocnić, ale w okolicach Złotej Góry mamie odechciało się zwiedzania. Ja też trochę straciłem rezon, kiedy weszliśmy na fragment murów obronnych, które zaprowadziły nas do nikąd i musieliśmy wracać. Udało nam się złapać tuk-tuka. Pod tą nazwą kryje się hałaśliwa, motorowa riksza, która może zabrać do trzech pasażerów (wygodnie jedzie dwóch). Pojazdy są otwarte, przez co łatwo można nawdychać się spalin. Zaletą jest to, że poruszają się szybciej od innych uczestników ruchu, bo kierowcy tuk-tuków sprytnie łamią przepisy, o czym mieliśmy okazję się przekonać. Nasz kierowca miał wprawdzie problemy ze zrozumieniem, gdzie chcemy jechać, ale w końcu trafiliśmy do świątyni Wat Po, położonej w pobliżu Pałacu Królewskiego. Świątynia jest praktycznie w całości zajęta przez posąg Leżącego Buddy o rozmiarze 46 m długości i 15 m wysokości. Wielkość złotej postaci zrobiła na mnie duże wrażenie. W różnych miejscach w Tajlandii widziałem sporo kompleksów świątynnych. Wszystkie są duże, bogato zdobione i zadbane przez wiernych, ale te w Bangkoku są najbardziej imponujące.
Leżący Budda |
Ze świątyni wyruszyliśmy w kierunku China Town, przechodząc przez kolejne uliczne bazary z żywnością. Trafiliśmy na zakorkowaną, śmierdzącą ulicę. Mamie znowu zrobiło się słabo i musieliśmy się ratować tuk-tukiem. Negocjacje cenowe z kierowcą prowadziłem tak stanowczo, że ten odjechał obrażony. Na szczęście w korku nie miał ze mną szans. Dogoniłem pojazd i zgodziłem się na minimalne warunki kierowcy. Podróż była ciekawą przygodą. Najpierw brnęliśmy w korku, po czym nagle kierowca pojechał pod prąd i wjechał w bardzo wąską uliczkę, w poprzek której wieszano pranie. Dzięki temu udało nam się uciec od tłoku i szybko dotarliśmy do Stadionu Narodowego. Niestety, nie dało się wejść na jego trybuny, ale i tak dużo było widać przez bramę przy płycie boiska.
Popołudnie spędziliśmy w pobliskim zabytkowym muzeum Jima Thompsona. Ten pochodzący ze Stanów przedsiębiorca rozsławił na całym świecie tajski jedwab. Legenda Thompsona, poszukiwacza przygód, przedsiębiorcy i kolekcjonera sztuki, została utrwalona przez jego tajemnicze zniknięcie w malezyjskiej dżungli w 1967 roku. Dom jest perełką architektury z tej części świata. W ogrodach można znakomicie odpocząć od upału, spalin i gwaru Bangkoku. Usiedliśmy nad pełnym ryb basenem i w tak pięknych okolicznościach przyrody raczyłem się zimnym piwem z tutejszego browaru.
Ostatniego dnia pobytu wstałem z łóżka o nienormalnej godzinie, zjadłem lekkie śniadanie i obudziłem moją mamę. Z hotelu wyszliśmy z plecakiem pełnym butelek z wodą i mrożoną zieloną herbatą. "Synek, nie uważasz, że wychodzenie o 5 rano w obcym mieście tylko po to, by samotnie przebiec w parku 42 kilometry, to jest jakieś szaleństwo?". "Szaleństwo - pamiętaj tylko, żeby podawać mi picie po każdym kółku, żebym się nie odwodnił". Ruszyłem dokładnie o 5:30 (o tej godzinie 7 dni wcześniej startował maraton w Singapurze). Lumpini Park był dobrym schronieniem od spalin, choć przy najładniejszej alei palmowej czuć było trochę smrodu miasta. Mimo wczesnej godziny, w parku była masa osób - najwięcej ćwiczyło na trawnikach i truchtało po wyznaczonej trasie (niektórzy w większych grupach). Mimo spokojnego tempa, byłem najszybszym biegaczem na pętli. Pomoc mojej mamy okazała się bezcenna, bez niej ciężko byłoby zadbać o odpowiednie nawadnianie. Temperatura szybko wzrastała, tego dnia sięgała 35 stopni. Tłum na trasie gęstniał, niektórzy szli pod prąd, pojawili się ludzie na wózkach, staruszkowie z chodzikami. Czasami trzeba było biec zygzakiem. Na trawnikach również był tłum. Ludzie ćwiczyli z różnymi dziwnymi przedmiotami. Używali między innymi wielkich wachlarzy, które wydawały dziwne dźwięki przy rozkładaniu. Największą ciekawostką było dwukrotne spotkanie z idącym z naprzeciwka wiecem wyborczym z transparentami i megafonami. 23 grudnia miały się odbyć wybory parlamentarne i przygotowania szły pełną parą. Kiedy raz chciałem ominąć tłok na zakręcie i zrobić sobie skrót trawnikiem, za drzewem natknąłem się na faceta, wymachującego mieczem, który o mało nie zrobił mi krzywdy. Takich atrakcji nie będę miał już chyba na żadnym maratonie.
Widok z parkowej trasy |
W połowie dystansu zacząłem odczuwać ból sutków i z niezadowoleniem spostrzegłem, że odkleiły mi się plastry. Muszę przyznać, że nie byłem do końca przygotowany do tego biegu. Przed przyjazdem do Bangkoku mieliśmy jeszcze przejechać przez Bang Saen (np. żeby wymienić ciuchy na czyste), a tak się nie stało. Z tego powodu nie miałem ze sobą kilku ważnych akcesoriów - koszulki startowej Byledobiec (nosiłem ją zawsze na maratonach), pulsometru i moich niezawodnych plastrów. Nie było wyjścia - musiałem ściągnąć koszulkę, żeby nie pogarszać sprawy. Skutek był taki, że przez półtorej godziny latałem po parku z gołą klatą, co ponoć nie jest w Bangkoku zbyt mile widziane. Poza mną, w Lumpini Park widziałem jeszcze tylko jednego golasa. Na szczęście nikt mnie za to nie aresztował.
O godzinie 8:00 w parku zaczęto grać hymn państwowy (wypada wtedy przystanąć). Nie kontaktowałem już wtedy najlepiej i zatrzymałem się dopiero pod koniec, tracąc przez to tylko kilka sekund. Przed ostatnim, niepełnym kółkiem, mama podała mi napój i powiedziała coś, co skwitowałem krótkim "OK". Szkoda, że nie zarejestrowałem, o co jej chodziło, przez co potem nie mogliśmy się znaleźć w parku. Na 41. kilometrze mogła mi równie dobrze powiedzieć, że właśnie została tajską królową - też usłyszałaby "OK". Maraton ukończyłem półtorej minuty szybciej niż w Singapurze. Temperatura w obu miastach była zbliżona, ale spaliny w Bangkoku okazały się mniej męczące niż singapurska wilgotność powietrza.
Zamiast odpoczywać po maratonie, musiałem szukać zagubionej mamy. Potem okazało się, że postanowiła wyjść mi naprzeciw i ruszyła pod prąd trasy biegowej. Ja tymczasem skończyłem biec w połowie kółka i wybrałem się przez park na skróty. Po kwadransie postanowiłem wrócić do hotelu, gdzie dano mi zapasowy klucz. Zadzwoniłem do mamy, ale miała wyłączony telefon. Włączyła go sporo później, odebrała moją wiadomość i dopiero wtedy oboje się uspokoiliśmy. Mama myślała, że zasłabłem w końcówce biegu i wylądowałem w szpitalu, a ja miałem różne inne nieciekawe wizje. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.
Do Bang Saen wróciliśmy trzęsącym się autobusem w stylu lat siedemdziesiątych. Siedzenie przed nami było trochę odspawane i kiwało się na boki. Po przyjeździe do Bang Saen wzięliśmy songtaeva i po niedługim czasie regenerowaliśmy się w basenie. Wieczór spędziliśmy w fajnej restauracji rybnej, położonej nad ładną zatoką.
Następnego dnia wczesnym rankiem pojechałem na lotnisko. Tam wszystko przebiegło zgodnie z planem. W samolocie poznałem miłą parę młodych Niemców. Podzieliliśmy się wrażeniami z podróży i przeprowadziliśmy kilka ciekawych dyskusji, między innymi na temat rozszerzającej się Unii Europejskiej i mniejszości narodowych. Do Polski wróciłem po fantastycznym urlopie, z satysfakcją ukończenia dwóch maratonów w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych.
(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin