O mnie Lista
maratonów
Siedem
kontynentów
Marathon
Majors
Stolice
europejskie
Galerie
i relacje
Robert Celiński - relacje z maratonów Robert Celiński - moje maratony

2016-09-25, Moskwa (Rosja)


Forma słaba,
ale weekend udany

Relacja Roberta z jego maratonu nr 98

Czas

Miejsce

%

3:23:55

824 /
8151

10.1


Przez wiele lat mojego biegania myślałem o tym, żeby wystartować w maratonie w Moskwie. Nigdy wcześniej nie byłem w Rosji, choć jeżeli ktoś z moich bliskich wyjeżdżał za granicę, to często właśnie tam. Byłem na świecie zaledwie kilka miesięcy, kiedy mój tata wyjechał na wymianę studencką do Moskwy i Petersburga. Jego tata też wyjeżdżał do Rosji, mama mojej mamy - również. Anulka po trzecim roku studiów wyjechała na wakacje do Instytutu Puszkina w Moskwie, gdzie szlifowała swój rosyjski, którego uczyła się na SGH. Potem przez rok pracowała w Rosji w Togliatti dla General Motors, a kiedy poznawaliśmy się w 2008 roku, wyjechała na 2 tygodnie na delegację do Niżnego Nowogrodu, gdzie pomagała w projekcie prowadzonym przez Fiata. Rosyjski znała bardzo dobrze, choć potem już sporo pozapominała. Ja również uczyłem się rosyjskiego - 2 lata w szkole podstawowej i 3 lata w liceum. Bukwy uże znałem, nauczyłem się kilku wierszyków, doskonaliłem słówka i gramatykę. Niestety, po 20 latach niewiele mi z tego zostało, choć znajomość cyrylicy wielokrotnie mi się przydawała.

Decyzję o starcie w Moskwie podjąłem spontanicznie na przełomie sierpnia i września. Chciałem pobiec jakiś maraton w ostatni weekend września. W Warszawie i Berlinie już biegałem, więc bardzo się ucieszyłem, kiedy okazało się, że w tym samym dniu jest również maraton w Moskwie (kiedyś był w terminie o 2 tygodnie wcześniejszym). Zapisy na maraton zostały już wcześniej zamknięte, ale z korespondencji z organizatorem dowiedziałem się, że można się zarejestrować również w biurze zawodów tuż przed biegiem.

Na przygotowania do wyjazdu poświęciłem znacznie więcej czasu niż w przypadku wielu maratonów, które odbywały się nawet na innym kontynencie. Przede wszystkim, do Rosji wymagana jest wiza. Jej załatwienie wydaje się z pozoru proste, bo zajmują się tym wyspecjalizowani pośrednicy. Jest jednak przy tym sporo załatwiania. Do wyjazdu potrzebne jest zaproszenie, de facto fikcyjne, które może wystawić biuro podróży współpracujące z pośrednikiem, ale to kosztuje dodatkowo 100 PLN od osoby. Zaproszenie może wystawić również hotel, w którym zarezerwujemy wcześniej pokój. Warunek mojego hotelu był taki, że najpierw muszę opłacić całą kwotę za rezerwację, a jak wystawią mi zaproszenia, a ja nie przyjadę, to jeszcze mnie dodatkowo za to obciążą - chore. Trzeba było jednak zaryzykować. Wykupiłem hotel, podałem dane karty kredytowej dla zabezpieczenia tych niezwykle istotnych zaproszeń (nazywają to voucherem), kupiłem również bilety lotnicze, bo później mogłoby być już znacznie drożej. Wszystko to załatwiliśmy, nie mając jeszcze wiz, a więc było pewne ryzyko, że stracę wszystkie te pieniądze. Był jeszcze jeden problem - we wrześniu lecieliśmy do Bułgarii na MŚ w biegach górskich, a tym czasie mogliśmy nie mieć paszportów, bo trzeba je było złożyć w rosyjskim konsulacie. Całe szczęście, że do Bułgarii można było wjechać na dowód osobisty. Do wniosków wizowych musieliśmy znowu zrobić zdjęcia. Moje nie pasowało, bo nie mogło być takie samo jak w niedawno wyrobionym w paszporcie, z kolei Ania miała zdjęcie, które wykorzystała w wyrobionej wcześniej wizie amerykańskiej, a Rosjanie wymagali, żeby fotografia nie była starsza niż 6 miesięcy i mogliby zauważyć zbieżność ze starym zdjęciem w wizie amerykańskiej. Musieliśmy zatem oboje udać się do fotografa. Niezwiązaną z wizą upierdliwą formalnością, narzuconą przez organizatora maratonu, było posiadanie wystawionego po angielsku zaświadczenia o braku przeciwwskazań do startu w zawodach (dotyczyło to również 10 km). Musieliśmy pójść do lekarza po ten kwitek, co oczywiście też kosztuje czas i pieniądze.

Wybierając się do Moskwy na maraton, trzeba mieć na uwadze te dodatkowe koszty. Wyrobienie wizy kosztowało 400 PLN od osoby. Co ciekawe, obowiązywała ona tylko 4 dni, a nie 10 lat, jak np. w przypadku wizy amerykańskiej. Gdyby nie załatwienie zaproszenia z hotelu (co wiązało się z dodatkowym ryzykiem), zapłacilibyśmy jeszcze 100 PLN za osobę za taki kwitek. Zdjęcie do wniosku oraz świstek od lekarza to dodatkowe 100 PLN. O czasie poświęconym na to całe załatwianie już nie wspomnę, np. hotel pomylił się przy wystawianiu zaproszenia w dacie urodzenia Anulki, na co zwrócił uwagę konsulat. Trzeba też było zamówić kuriera w dwie strony, żeby wysłać wniosek i odebrać paszporty.

Bilety lotnicze kupiliśmy za niecałe 1000 PLN za osobę. W Moskwie ceny były takie jak w wielu innych europejskich stolicach. Dobry hotel - 500 PLN za noc (i to bez śniadania). Ceny artykułów spożywczych, knajp, atrakcji turystycznych - wyższe niż w Polsce. Wpisowe na maraton - 4000 rubli (ok. 240 PLN), dycha kosztowała dwa razy mniej. Można zatem powiedzieć, że weekendowy wyjazd na maraton jest sporym wyzwaniem organizacyjnym i finansowym.

W piątek musieliśmy wstać o nieludzko wczesnej porze, żeby spokojnie dojechać na lotnisko w Katowicach i zdążyć na samolot do Warszawy, który wylatywał o 6 rano. Na pokładzie siedział między innymi polityk PO Borys Budka. Na tej trasie często spotykamy polityków dolatujących ze Śląska do stolicy. Przesiadka w Warszawie nieco się przedłużała, bo samolot się spóźnił, a do tego trzeba było naprawić jakąś usterkę w toalecie. Stojący przed bramką grubszy pan strasznie się denerwował i krzyczał na obsługę, że on się spóźni z powodu popsutego kibla i tego nadającego się na złom samolotu. Podobno to skandal, że LOT posiada jeszcze takie maszyny z psującymi się kiblami.

Opóźnienie wyniosło na szczęście tylko godzinę, a na lotnisku Szeremietiewo w Moskwie wszystko poszło bardzo sprawnie. Odprawa wizowo-paszportowa trwała moment, bagaże mieliśmy ze sobą, sprawnie przemieściliśmy do pociągu do Moskwy, na który mieliśmy już wcześniej kupione bilety przez Internet. Pociąg jechał 37 minut bez żadnych przystanków, w środku przyjemnie, działało darmowe WiFi. Z Dworca Białoruskiego w Moskwie (ostatnia i jedyna stacja na trasie z lotniska) mieliśmy zaledwie 10 minut na piechotę do naszego hotelu Sheraton Palace.

Hotel był wart swojej ceny. Wyróżniał się szerokimi korytarzami oraz bardzo dużymi pokojami. W środku był zestaw do parzenia kawy, z czego codziennie korzystaliśmy. Robiliśmy sobie też śniadania, nie korzystając z oferowanego przez hotel za dodatkową opłatą 1750 RUB (przeszło 100 PLN!). Jeżeli chodzi o minusy, to był nim średni widok, dość duży hałas dochodzący z ulicy oraz śmierdząca ciepła woda. Nie wiem, z czego wynikał ten słaby zapach - prawdopodobnie ciepła woda była dostarczana z sieci miejskiej, a Rosjanom taki zapach chyba nie przeszkadza.

Po załatwieniu wszystkich formalności i zostawieniu bagaży w pokoju udaliśmy się do biura zawodów maratonu. Na Stacji Białoruska kupiliśmy 3-dniowy bilet na metro (dla nas idealny, bo mieliśmy stąd wyjeżdżać w poniedziałek po południu). Ze stacji jechaliśmy brązową linią numer 5, po czym przesiadaliśmy się w czerwoną jedynkę na stacji Park Kultury. Schodzące głęboko schody ruchome oraz monumentalne stacje moskiewskiego metra zawsze robią wrażenie na ludziach, którzy widzą coś takiego pierwszy raz. Anulka jeździła tym metrem przez 2 miesiące, a ja widziałem podobne w Kijowie, więc tylko odświeżyliśmy sobie pamięć. Wysiedliśmy w zakolu rzeki Moskwa przy stadionie Łużniki, centralnej arenie igrzysk olimpijskich w 1980 roku.

W Moskwie poruszaliśmy się wyłączenie metrem oraz oczywiście na własnych nogach

Biuro zawodów mieściło się w dużym namiocie w okolicach stadionu. Trzeba było przejść kontrolę bagażu, a przy wejściu do namiotu musieliśmy okazać certyfikaty zdrowotne, bo inaczej by nas nie wpuszczono. Załatwianie formalności zajęło trochę czasu przy kilku okienkach, aż w końcu zadowoleni ruszyliśmy dalej z pakietami startowymi. Expo było podobne do tych na zachodzie, ceny również. Po półgodzinnym szlajaniu się między standami postanowiliśmy wrócić do hotelu.

Expo pod stadionem Łużniki
Anulka ogląda trasę maratonu, która kształtem przypomina ślimaka z podniesioną głową

W sobotę rano wybraliśmy się na poranny rozruch. Pobiegliśmy ulicą Wielkiej Gruzji. Przy skrzyżowaniu z ulicą Klimaszkina znajduje się Instytut Polski, a zaraz obok - muzeum współczesnego rzeźbiarza Zuraba Cereteli.

Poranny rozruch - Anulka pod Muzeum Zuraba Cereteli niedaleko naszego hotelu

Wróciliśmy do hotelu i po śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie Moskwy. Wysiedliśmy na stacji Teatralna i przeszliśmy w stronę Placu Czerwonego, po drodze oglądając budynki słynnego Teatru Bolszoj oraz Dumy Państwowej Federacji Rosyjskiej - rosyjskiego parlamentu. W Dumie zasiada 450 deputowanych, czyli o 10 mniej niż posłów na Wiejskiej. Tydzień przed naszym przyjazdem do Moskwy odbyły się wybory do Dumy, które ponownie wygrała partia Jedna Rosja, z której wywodzą się Władimir Putin (prezydent FR) oraz Dmitrij Miedwiediew, (przewodniczący partii, przewodniczący rządu FR). Władza Putina w Rosji jest bardzo mocna. Jedna Rosja pewnie wygrała wybory, choć wielu obserwatorów podważało ich demokratyczne podstawy. Opozycja w parlamencie jest praktycznie fikcyjna, a faktyczni opozycjoniści nie mają wpływu na politykę. Borys Niemcow został zastrzelony w tajemniczych okolicznościach w lutym 2015 roku na Wielkim Moskiewskim Moście. Dopiero potem przeczytałem o dokładnym miejscu tego zdarzenia i okazało się, że dokładnie tam robiliśmy sobie selfie z widokiem na Kreml i Sobór Wasyla Błogosławionego. Inny opozycjonista, Garri Kasparow, musiał wyjechać z kraju. Kasparowa podziwiałem w czasie mojej dziecięcej przygody z szachami, kiedy w wieku 22 lat został najmłodszym w historii mistrzem świata.

Teatr Bolszoj
Budynek Dumy

Putin rządzi niepodzielnie w Rosji i często jest pokazywany w roli superbohatera. Można się o tym, przekonać, oglądając niektóre programy w telewizji oraz przechodząc po sklepach z pamiątkami. Na lotnisku widzieliśmy cały regał koszulek z podobizną Putina i napisami podkreślającymi jego rolę w Rosji. W żadnym innym kraju nie spotkałem się z takim kultem osoby stojącej na czele państwa, ale pewnie dlatego, że nie byłem nigdy w Korei Północnej.

Ustaliliśmy z Anulką, że w czasie naszego pobytu w Rosji nie będziemy w ogóle rozmawiać na tematy polityczne. Jedyną okazję mieliśmy w kolejce do Mauzoleum Lenina, kiedy przez 20 minut rozmawialiśmy z pewną młodą Ukrainką, jednak to ona bardziej opowiadała o sytuacji na Ukrainie, krytykując głównie obecne władze tego kraju. Stwierdziła też, że wojna w Donbasie jest fikcją i nie ma tam praktycznie zagrożenia. My raczej tylko zadawaliśmy pytania i słuchaliśmy.

Dobrze, że w kolejce do mauzoleum ustawiliśmy się odpowiednio wcześnie, ponieważ tę atrakcję można zwiedzać tylko w godzinach 10-13 z wyjątkiem piątków i poniedziałków. W czasie naszego pobytu jedyną opcją była sobota (w niedzielę biegaliśmy). Zwiedzanie jest bezpłatne, w środku budynku znajduje się tylko zabalsamowane ciało Lenina, który spoczywa tutaj od 1930 roku (wcześniej, przez 6 lat po śmieci, ciało przywódcy rewolucji październikowej spoczywało w prowizorycznej drewnianej budowli). W środku przechodzi się dość szybko, nie można robić zdjęć. Pod murami Kremla można obejrzeć panteon bohaterów ZSRR. Spoczywają tam: Jurij Gagarin (pierwszy człowiek w kosmosie), pisarz Maksym Gorki oraz wielu liderów Związku Radzieckiego w czasach komunizmu, między innymi Józefa Stalina. Ciało tego ostatniego przez 8 lat po śmierci w 1953 roku było złożone w mauzoleum razem z Leninem, ale potem władze ZSRR zdecydowały o przeniesieniu trumny do grobowca na zewnątrz i Lenin znów stał się jedynym lokatorem mauzoleum.

Mauzoleum Lenina - w środku niestety nie można robić zdjęć, ale Lenina widzieliśmy
Stalin leżał kiedyś w mauzoleum z Leninem, ale potem przenieśli go na zewnątrz

Historia wymiany władców rosyjskich jest bardzo krwawa. Wielu carów zostało zamordowanych przez zamachowców nasłanych przez swoich następców, podobnie było za czasów ZSRR. Stalin prawdopodobnie został zamordowany na polecenie Berii, szefa służb specjalnych. Kiedy ten udał się na spotkanie z dygnitarzami, Nikita Chruszczow złożył wniosek, żeby zwolnić Berię ze stanowiska, a idąc dalej, został on wkrótce zamordowany. 11 lat później na podobne spotkanie został wezwany Chruszczow, jednak jego następca, Leonid Breżniew, pozwolił mu jednak umrzeć później śmiercią naturalną. Mroczne to były czasy.

Po wizycie w mauzoleum zwiedziliśmy inne atrakcje Placu Czerwonego. Jego nazwa pochodzi od tego, że kiedyś słowo krasnyj (czerwony) było tożsame z krasiwyj (piękny). Piękny Plac (Krasnaja Płoszczad) został przemianowany na Plac Czerwony.

Anulka na Placu Czerwonym - widok na Sobór Wasyla Błogosławionego
Selfie z widokiem na Sobór Wasyla Błogosławionego
Wnętrze soboru

Najpiękniejszym budynkiem przy Placu Czerwonym jest niewątpliwie Sobór Wasyla Błogosławionego. Ta znana cerkiew została wzniesiona w połowie XVI wieku przez pierwszego cara Iwana Groźnego. Sobór (w religii rzymskokatolickiej za odpowiednik tej świątyni można uznać katedrę) składa się tak naprawdę z ośmiu oddzielnych cerkwi. Ich kopuły są pięknie uformowane, dzięki czemu sobór robi z zewnątrz bajeczne wrażenie. Wnętrze nieco mnie rozczarowało. Najciekawiej wygląda od wewnątrz kopuła najwyższej cerkwi św. Aleksandra Świrskiego, pozostałe pomieszczenia są małe. Można w nich obejrzeć ikonostasy, czyli ściany pokryte ikonami. Przeważnie pod ikonostasem w popularnych cerkwiach można znaleźć tablice informacyjne z opisem każdej z ikon. Nas to niespecjalnie interesowało. Przespacerowaliśmy się po wszystkich pomieszczeniach, pokonując po drodze dziesiątki schodów, ponieważ pomieszczenia cerkiewne znajdują się na różnych poziomach.

Przed soborem stoi pomnik Kuźmy Minina i księcia Dymitra Pożarskiego. To oni w 1612 zorganizowali pospolite ruszenie i wyzwolili okupowaną Moskwę z rąk Polaków. Sam byłem zaskoczony, że Moskwa była kiedyś przez nas okupowana. Wiedziałem, że Polacy dotarli do Moskwy z armią Napoleona w 1812 roku. Dwa wieki wcześniej trwały nieprzerwane rotacje na rosyjskich tronach, kończące się przeważnie podrzynaniem gardeł poprzednich carów i ich dzieci. W tajemniczych okolicznościach zginął wtedy trzeci syn Iwana Groźnego - Dymitr. Jego ciała nigdy nie odnaleziono. Polacy wpadli na pomysł, żeby "ożywić" Dymitra i wstawić go na rosyjski tron. Wykorzystali w tym celu prawosławnego mnicha Otriepiewa, który wyszedł z klasztoru i za aprobatą polskiego króla Zygmunta III Wazy poślubił bogatą szlachciankę Marynę Miniszchównę. Polacy pojechali z Dymitrem do Moskwy, zaszantażowali prawdziwą matkę Dymitra, która w podstawionym człowieku oficjalnie rozpoznała "w cudowny sposób ocalałego" syna, po czym Dymitr Samozwaniec został carem. Skończył on podobnie jak jego poprzednicy. Po dwóch latach rządów w 1606 roku został zamordowany w trakcie powstania, a jego zwłoki zbezczeszczono. Polacy jeszcze przez kilka lat mieszali na dworze rosyjskim, co zakończyło pospolite ruszenie, zorganizowane przez wspomnianych na początku Minina i Pożarskiego.

Obok pomnika od 1584 roku stoi Łobnoje Miesto - okrągła trybuna, która przypomina wielką studnię. To stąd kiedyś odczytywano ludowi carskie rozkazy. Znacznie większą atrakcją dla odwiedzających Plac Czerwony jest jednak GUM. Najbardziej znany rosyjski dom towarowy kiedyś nosił nazwę Gosudarstwiennyj Uniwiersalnyj Magazin (Państwowy Dom Towarowy), obecnie nazywany jest Gławnyj Uniwiersalnyj Magazin. Budynek został wzniesiony pod koniec XIX wieku w popularnym wtedy stylu neoruskim. Składa się z trzech trzypiętrowych galerii o długości 250 metrów, z których każda jest pokryta szklanym dachem. Zaskoczyła nas nieco kolejna kontrola bezpieczeństwa przed wejściem do galerii. Kontrolowali nas przed wejściem do mauzoleum Lenina, Kremlem, każdą cerkwią, wejściem do pociągu na lotnisko oraz samym terminalem, ale sprawdzanie bagażu w galerii handlowej to już lekka przesada. Przed każdym z wejść do GUM-u stoi strażnik. Galeria jest rzeczywiście warta odwiedzenia ze względu na piękne wnętrze. Można nawet pójść do zabytkowej, ekskluzywnej toalety, która jest płatna. GUM mieści wiele eleganckich sklepów, z których najbardziej znany jest Gastronom numer 1. Kiedyś mogli tutaj kupować wyłącznie uprzywilejowani obywatele ZSRR. Obecnie Gastronom numer 1 mieści ekskluzywne delikatesy, w których można nabyć wyselekcjonowane artykuły spożywcze z całego świata. W czasie naszego pobytu dwa razy zrobiliśmy zakupy w Gastronomie, a ja dodatkowo musiałem skosztować tutaj lodów czekoladowych ;-) Za pierwszym razem musiałem długo czekać, bo trafiłem na grupę starszych (lub wręcz strasznych) turystów japońskich, którzy tradycyjnie wydawali dużo niezrozumiałych dla mnie i ekspedientki głośnych dźwięków, pokazując wybrane gatunki lodów, po czym każdy osobno podawał pani 1000-rublowe banknoty (kulka kosztowała 100 rubli), aż w końcu ekspedientce zabrakło drobnych i musiała rozmieniać. Starsza Japonka nie wpadła na pomysł, żeby pożyczyć 100 rubli z reszty od swojej koleżanki, więc musiałem czekać 5 minut na wymianę jej banknotu.

Anulka w GUM-ie
Wnętrze słynnego sklepu Gastronom nr 1
Jest maraton - są lody :-)

Po zrobieniu zakupów w Gastronomie wróciliśmy do metra i pojechaliśmy z powrotem do hotelu. Skonsumowaliśmy zakupy, między innymi dużą paczkę gotowej sałatki makaronowej.

Następnego dnia wstaliśmy wcześnie i wyszliśmy z hotelu przed 7:00. Znowu pojechaliśmy pod stadion Łużniki, tylko że ja wysiadłem stację wcześniej - na Sportiwnaja, a Anulka na Worobiewy Gory. Organizatorzy tak to wymyślili, że wejście dla maratończyków było w zupełnie innym miejscu niż dla uczestników biegu na 10 km. My mieliśmy do przejścia znacznie dłuższą drogę, trzeba było obejść cały park pod stadionem, by w końcu trafić do strefy. Przez półtora kilometra szedłem po remontowanym parku. Nawet jeżeli alejki były asfaltowe, to i tak zalegała na nich warstwa błota, naniesionego przez ciężki sprzęt. Trawniki były porozjeżdżane, a nawet jeżeli ostał się jeden z przyzwoitą trawą, to i tak na rogach widać było głębokie odciski opon pojazdów. Robotnicy ścinali zakręty po trawnikach, choć mogli przecież jeździć po szerokich, asfaltowych alejkach - ot, rosyjskie niechlujstwo. W niektórych miejscach z gruntu wystawały pręty zbrojeniowe, porozrzucane były fragmenty krawężników. Byłem w państwach, gdzie taki teren byłby ogrodzony i pilnowany, żeby nikt tu przypadkiem nie wszedł, bo mógłby zrobić sobie krzywdę, a potem pozwać władze i domagać się odszkodowania. Rosjanie jak widać nie mają z tym problemu - puścili tłum 10 tysięcy biegaczy przez taki syf. Trudniej było po tym iść po maratonie, bo wszyscy byli obolali, szli wolno i łatwiej było się potknąć.

Wychodzimy na start z naszego hotelu
Przejście dla pieszych nad finiszową prostą
Ostatnie selfie przed maratonem - z Łużnikami i pomnikiem Lenina w tle

Rozgrzałem się, oddałem rzeczy i ustawiłem w przydzielonej strefie A. Bieg na 10 km startował później i strefy były ustawione za maratończykami. Anulka była w I, choć tak naprawdę powinna być w elicie i wejść na start w ostatniej chwili. Maraton wystartował o 9:10, Anulka dopiero o 9:40. Wprawdzie początkowo miała na sobie dodatkową bawełnianą koszulkę, ale wyrzuciła ją zbyt wcześnie i bardzo zmarzła na starcie. Nie przeszkodziło jej to jednak w znakomitym występie. Pobiegła 35:37, ustanowiła życiówkę i zajęła szóste miejsce w bardzo mocnej stawce kobiet.


Trasa maratonu w Moskwie na portalu RunCalc

Trasa rekordowego biegu Anulki na 10 km

Ja dowiedziałem się o tym dopiero po zakończeniu maratonu. Zacząłem go raczej spokojnie, trzymając pewien dystans za grupą biegnącą na 3 godziny. Czasem zbliżałem się do nich na niewielką odległość, momentami była to prawie 100 metrów. Na początku biegliśmy wzdłuż rzeki Moskwa, najpierw na północ pod Biały Dom (siedziba rządu rosyjskiego), potem trochę na zachód, a po 7 km pożegnaliśmy rzekę. Dychę minąłem w czasie niewiele gorszym od planu. Potem biegliśmy przez Arbat, jedyną znaną mi wcześniej dzielnicę Moskwy. Kojarzyłem ją z powieści Rybakowa "Dzieci Arbatu", której nie czytałem, ale uczyłem się o tym na rosyjskim. Przebiegliśmy tunelem pod ulicą Nowy Arbat, przy której stoją charakterystyczne wieżowce. Na 15 km przebiegliśmy przez Most Krymski, by potem skręcić na północ. W okolicach Galerii Trietiakowskiej przebiegliśmy na wyspę, która ciągnie się długo i jest oddzielona od lądu od północy rzeką Moskwa, a od południa węższym Kanałem Spustowym. Po drugiej stronie było widać Kreml, a akurat w tym miejscu GPS w zegarku zaczął mi szwankować. Dodawał dystans i pokazał, że kilometr przebiegłem w minutę. Podobną sytuację miałem potem pod Kremlem na 35. kilometrze. Wydaje mi się, że w tym miejscu sygnał satelitarny jest specjalnie zakłócany.

Na dwudziestym kilometrze widziałem biegnącego już za zawrotką Marcina Soszkę. Miał nade mną już ponad kilometr przewagi i biegł wtedy na bardzo dobry czas w okolicach 2:45. Jak się potem okazało, nie udało mu się jednak nawet połamać trzech godzin. Ja już wtedy czułem, że i mnie się to nie uda. Wprawdzie na półmetku miałem niewielki zapas, a grupa na 3 godziny była niedaleko przede mną, ale siły zaczęły mnie opuszczać. Gwoździem do trumny był dla mnie podbieg na Bolshoy Ustyinskiy Most, gdzie wyraźnie straciłem dystans do grupy i pożegnałem się z marzeniami o złamaniu 3 godzin. Niestety, zabrakło mi wcześniej ambicji w treningu i wybiegań na asfalcie, których faktycznie unikam jak ognia - wolę biegać po górach. Maraton jest okrutny i nie wybacza takich braków.

W drugiej połowie dystansu moje tempo spadało, traciłem też pozycję w stawce. Nie przejmowałem się tym specjalnie, a maraton traktowałem jak zwiedzanie Moskwy w biegu. Ta część trasy była raczej nudna, a ciekawie zrobiło się dopiero po 30 kilometrach, kiedy dobiegliśmy w okolice Placu Czerwonego, potem minąłem Teatr Bolszoj i zbiegłem na południe w kierunku rzeki. Na 34. kilometrze była zawrotka. Tam postanowiłem się chwilę przejść za punktem odżywczym. 35. kilometr wypadał pod Kremlem. Tam stała wielka makieta przedstawiająca mur z cegieł, na której napisane było coś w stylu "Ściana maratońska? - nie słyszałem!". Tam spotkałem Krzyśka Bartkiewicza, który miał wystartować w maratonie, ale musiał zrezygnować z powodu kontuzji. Zrobił mi za to kilka zdjęć.

Przebiegam pod murami Kremla, fot. Krzysiek Bartkiewicz (dzięki!)

Ostatnie kilometry były dla mnie dość męczące. Niektóre odcinki nawet szedłem, choć kibice zachęcali mnie gorąco do biegu dawaj, maładiec, potierpi. Uśmiechałem się i truchtałem. Minąłem pomnik Piotra Wielkiego, który stoi na zachodnim krańcu wyspy na rzece Moskwa. Pomnik powstał w 1997 z okazji 300-lecia rosyjskiej floty. Jest to najwyższy wolnostojący posąg w Rosji - ma aż 98 metrów wysokości. Biegłem dalej na południe. Końcówka maratonu przypomina mi trochę Londyn, gdzie też widzi się po lewej stronie rzekę (tam akurat Tamizę), by na koniec skręcić w prawo w stronę mety. Zamiast London Eye, podziwiałem stojący po drugiej stronie rzeki budynek Rosyjskiej Akademii Nauk. Ostatnią prostą przebiegłem spokojnie, choć lekko ścigałem się w końcówce z dwoma innymi biegaczami. Ostatecznie wyszedł wynik poniżej 3:24. Cieszyłem się, że byłem już na mecie.

Po maratonie dostaliśmy piwo, smaczną kaszę i pajdę pysznego chleba - super :-)

Byłem trochę obolały, ale wcale nie zmęczony. Odebrałem rzeczy z depozytu, przebrałem się i poszedłem coś zjeść. Dawali piwo bezalkoholowe, kaszę z jakimiś dodatkami i pajdę smacznego chleba. Dobre, nawet się najadłem. Jeżeli biegam maraton wolniej, mogę jeść od razu po biegu. Gorzej, jeżeli walczę o dobry wynik. Wtedy nie jestem w stanie włożyć niczego do ust przez 2-3 godziny.

Potem ruszyłem wolnym krokiem przez teren budowy pod stadionem Łużniki, by spotkać się z Anulką. Wcześniej wymieniliśmy SMS-y - świetnie Jej poszło. Wróciliśmy do hotelu i świętowaliśmy. Poszło sporo alkoholu - ja wypiłem dwa duże belgijskie białe piwa Hoegaarden, a potem pomagałem Anulce przy winie. Na deser wypiliśmy jeszcze małą butelkę Baileysa. Jakoś nie mieliśmy ochoty na eksperymentowanie z lokalnymi trunkami, wśród których oczywiście króluje wódka.

Następnego dnia mieliśmy samolot dopiero po 8 wieczorem, dlatego zostawiliśmy rzeczy w recepcji i ruszyliśmy na całodzienne zwiedzanie Moskwy. Głównym punktem był Kreml, na którym spędziliśmy sporo czasu.

Zwiedzanie Kremla rozpoczyna się od strony Ogrodów Aleksandrowskich. Najpierw wchodzi się do Baszty Kutafia, by potem przejść kładką i dostać się na wielki dziedziniec wewnątrz murów Kremla. Po lewej stronie jest Arsenał, po prawej - Państwowy Pałac Kremlowski (Pałac Zjazdów). Budynek ten został wzniesiony z białego kamienia w czasach komunizmu. Odbywały się tutaj obrady Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Sala plenarna mieściła 6,5 tysiąca działaczy, 2,5 tysiąca mogło wejść do sali bankietowej, znajdowało się tutaj też wiele biur. Obecnie w budynku odbywają się spektakle Teatru Bolszoj.

Kreml jest nadal przebudowany, o czym mieliśmy okazję się przekonać chwilę później. Jeszcze 2 lata wcześniej na Placu Iwanowskim stał budynek administracyjny, teraz go już nie było. Podobno nie miał wartości architektonicznej i został szybko rozebrany. Znalazłem zdjęcia sprzed roku, w którym w tym miejscu stała makieta poprzedniego budynku, maskując prace we wnętrzu. Na razie plac jest pusty i ładnie utrzymany. W przyszłości ma tu stanąć monastery Czudow i Zmartwychwstania, które zostały zburzone w latach 30-tych ubiegłego wieku.

W kierunku Placu Iwanowskiego skierowanych jest wiele starych dział, w tym Car Puszka. Puszka to po rosyjsku armata, a ta jest podobno największa na świecie, biorąc pod uwagę tego typu broń. Odlane pod koniec XVI wieku działo waży 40 ton, a jej olbrzymie pociski miały chronić Kreml przed najeźdźcami, choć nigdy nie zostały w praktyce wykorzystane. Potem budowano większe działa, ale już innego typu, np. Niemcy przed II wojną światową wyprodukowali działo kolejowe Ciężki Gustaw, zwane inaczej Dorą.

Kawałek dalej stoi Car kołokoł - największy na świecie dzwon o wadze 202 ton, średnicy 6,6 metra i wysokości 6,16 m. Dzwon nigdy nie rozbrzmiał, gdyż na krótko po odlewie ucierpiał w czasie gaszenia pożaru Kremla - pękł wskutek zalania wodą rozgrzanego metalu. Sam ułamany, niewielki z pozoru kawałek, waży 11,5 tony.

Po drugiej stronie Placu Iwanowskiego stoi trójkątny budynek Senatu - siedziba prezydenta Federacji Rosyjskiej. Kiedyś było to Prezydium Rady Najwyższej ZSRR. Z wyższych okien gmachu jest świetny widok na Plac Czerwony. Niestety, nie mogliśmy się o tym przekonać, ponieważ turystom nie można wchodzić nawet na Plac Iwanowski, nie wspominając o zbliżaniu się do gmachu Senatu.

Wnętrze Kremla - po lewej stronie Pałac Senacki, siedziba prezydenta Federacji Rosyjskiej
Car puszka - największa armata na świecie

Można za to zwiedzać całą cerkiewną część Kremla przy Placu Soborowym. Część świątyń ogląda się tylko z zewnątrz, do niektórych można wchodzić. My byliśmy we wnętrzu Soboru Błogowieszczeńskiego (Zwiastowania), Soborze Archangielskim (Michała Archanioła) oraz w najbardziej znanym Soborze Uspieńskim (Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny). We wnętrzu Soboru Archangielskiego znajdują się grobowce książąt moskiewskich i pierwszych carów. Sobór Uspieński był przez wiele lat centrum życia państwa, to tutaj koronowano carów, między innymi fałszywego Dymitra, który w 1606 roku poślubił w tej świątyni Marynę Mniszchównę. Wnętrze soboru robi rzeczywiście duże wrażenie. Wystrój nie zmienił się od czasów konsekracji pod koniec XV wieku.

Kompleks cerkiewny na terenie Kremla

Przeszliśmy się po ogrodach kremlowskich, pozaglądaliśmy we wszystkie zakamarki i wyszliśmy słynnym wyjściem na Plac Czerwony. Pogoda tego dnia była znacznie lepsza niż 2 dni wcześniej, więc powtórzyliśmy serię zdjęć najważniejszych miejsc. Przeszliśmy się do kawiarni w GUM-ie i kupiliśmy pamiątki w Gastronomie.

Anulka na Placu Czerwonym

Potem przeszliśmy się pod murami Kremla wzdłuż rzeki Moskwa, pokonując cały 36. kilometr maratonu z poprzedniego dnia. Dotarliśmy do parku pod Soborem Chrystusa Zbawiciela, w którym stoi pomnik cara Aleksandra II, znany z tego, że za swoich rządów dokonał wielu liberalnych reform, między innymi zniósł pańszczyznę, dokonując uwłaszczenia chłopów w Rosji i Królestwie Polskim (wtedy byliśmy pod zaborami). Ciężko było mi zrozumieć napisy na pomniku, ale wskazywały rzeczywiście na wdzięczność Rosjan za te reformy.

Głównym celem tego spaceru było zwiedzenie Soboru Chrystusa Zbawiciela. Został on wybudowany na polecenie Aleksandra I, w dowód wdzięczności za pokonanie Napoleona w 1812 roku. Od planu do poświęcenia soboru minęło 71 lat. Sobór przetrwał w tym miejscu niecałe 50 lat, gdyż w 1931 roku Stalin postanowił postawić w tym miejscu wielki gmach zwieńczony figurą Lenina i kazał zburzyć sobór. Z powodu problemów z budową (podmokły teren przy rzece), ostatecznie władze komunistyczne wybudowały tu odkryty basen z podgrzewaną wodą. Sobór powstał jednak z martwych. Na początku lat 90-tych XX wieku zaczęto mówił o odbudowie świątyni, pomysł poparły nowe władze i 31 grudnia 1999 roku sobór został poświęcony. Jego wnętrze zostało odtworzone na bogato, o czym mieliśmy okazję się przekonać na własne oczy.

Spod soboru przeszliśmy na Wyspę Moskiewką (Moskowskij Ostrow) Kładką Patriarchów, której historia jest jeszcze krótsza, bo przeprawa powstała w 2004 roku. Na wczytanej do RunCalc-a mapie turystycznej Moskwy most nie był zaznaczony i wyglądało, jakbyśmy poruszali się po wodzie ;-) Przeszliśmy na południe ponad Kanałem Wodootwodnym i wróciliśmy pod sobór.

Sobór Chrystusa Zbawiciela
Południowa część Wyspy Moskiewskiej

Przeszliśmy pod Kreml, tym razem po stronie Ogrodów Aleksandrowskich. Usiedliśmy na chwilę na ławeczkach naprzeciwko Grobu Nieznanego Żołnierza i obserwowaliśmy dziwny incydent, kiedy jeden z turystów stanął chyba trochę za daleko, stawiając nogi na pomniku i jeden ze strażników interweniował. Turysta miał chyba potem problemy - musiał pokazać dokumenty i spędził kilka minut w budce strażniczej. Nie oglądaliśmy zmiany warty na żywo, ale potem widziałem filmy z tej ceremonii. Żołnierze maszerują, wykonując pewien rodzaj tańca, który przypomina mi trochę Ministerstwo Głupich Kroków z Monty Pythona.

Ogrody Aleksandrowskie pod Kremlem

Znów trafiliśmy pod Bramę Zmartwychwstania, którą wchodzi się na Plac Czerwony. Stoi tutaj pomnik generała Żukowa, a tymczasowo wystawionych było wiele budek z różnymi przysmakami. Zamówiliśmy grillowane warzywa z ziemniakami, a te zasmakowały mi tak bardzo, że zamówiłem dodatkową porcję. Potem byliśmy chyba niedojedzeni, bo w drodze ze stacji Majakowskaja do hotelu zahaczyliśmy jeszcze o bar ze zdrową żywnością Prime Cafe.

Przy wejściu na Plac Czerwony skosztowaliśmy grilowanych ziemniaków i warzyw

Odebraliśmy plecaki z hotelu, przepakowaliśmy się o poszliśmy na stację, żeby pojechać pociągiem na lotnisko. Nasze plecaki były kontrolowane jeszcze przed wejściem na terminal - bardzo dbają tu o bezpieczeństwo. Mieliśmy trochę czasu, więc znowu poszliśmy coś zjeść. Po przesiadce w Warszawie wylądowaliśmy w Katowicach przed północą. Niestety, następnego dnia oboje musieliśmy iść do pracy.

Weekendowy wypad do Moskwy był bardzo udany. Zwiedziliśmy wszystkie najważniejsze atrakcje, pogoda dopisała, Anulka zrobiła życiówkę na 10 km. Mnie maraton nie poszedł najlepiej, ale potraktowałem go turystycznie. W 2016 roku miałem już połamaną trójkę (w Linzu), więc nie było co się znowu spinać ;-)

Galeria zdjęć z Moskwy

Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin